środa, 30 maja 2018

Wolałabym pisać o łące / I'd Rather Write About a Meadow

(Nie)spełnione pragnienie pisania o łące Iwony Cymerman (łącznie z przekładem autorki na język angielski). Jakby w kontrze - a może przewrotnym nawiązaniu? - do Łąki, mojego ulubionego wiersza Marii Kryńskiej-Szostak:


Wiersz - gdyby powstał wcześniej - mógłby znaleźć się w tomiku Diament, za wierszem Kompozycja (niedługo go przypomnę). Pasowałby tam idealnie. Mam wrażenie, że Kompozycja i Wolałabym... cichutko ze sobą rozmawiają...
Przy tej okazji wyrażam nieśmiałą nadzieję na nowy tomik Iwony. Wersetów nazbierało się już chyba wystarczająco?

*

Iwona Cymerman 


WOLAŁABYM PISAĆ O ŁĄCE


wolałabym pisać o łące
ale gdy w łąkę się zagłębiam
też widzę tylko mandalę
z tych samych minerałów
światła
i innych odnośnych cząstek
innych fal

beze mnie i bez ciebie
łąka
nawet nie byłaby piękna
ani tymczasowa

to my
wleczemy ze sobą miary
i bezmiary

i jeśli piszemy
to tylko listy do siebie

namolne bazgroły
aby przykryć to wszystko
kipiące
jak podgrzana słońcem
krew
jak łąka

21.07.17


I'D RATHER WRITE ABOUT A MEADOW


I'd rather write about a meadow
but when into the meadow I go deep
I also see only a mandala
of the same minerals
of light
and other relevant particles
other waves

without me and without you
the meadow
would not be even beautiful
or temporary

it's us
who drag measures
and vastness

and if we write
it's just letters to ourselves
importunate scribbles
to cover it all
so seething
just like sun-heated
blood
like a meadow


Łąka, fot. Budowniczy Katedry, maj 2018.

niedziela, 27 maja 2018

Fatum, czyli śmierć Pretorianina, cz. 2

W trakcie batalii ulicznych, w dniach 12 i 13 V 1926 r. siedlecki pułk odegrał rolę wybitną. Wziął udział w walkach na moście Kierbedzia, zajął Zamek Królewski, wreszcie starł się w krwawej potyczce z żołnierzami Szkoły Podchorążych, wiernymi stronie rządowej. Właśnie wtedy, w dniu 13 V 1926 r., poległ Lucjan Nadrowski. Pięć dni później, 18 V 1926 r. został z honorami pochowany na warszawskich Powązkach. 
Podczas majowych walk zginęło pięciu żołnierzy 22 pułku, zaś kilkudziesięciu zostało rannych - siedlecka jednostka poniosła największe straty pośród wszystkich oddziałów Józefa Piłsudskiego.  

*

Cóż dalej? Wśród nielicznych, związanych z 22 pułkiem piechoty archiwaliów, zachowały się akta sprawy sądowej z 1929 r., związanej z - nieżyjącym już wówczas - Lucjanem Nadrowskim. Drobna, nieistotna sprawa, wkrótce zresztą umorzona. Nadrowski tuż przed wypadkami majowymi, w dniu 6 V 1926 r., zaciągnął (wraz z czterema innymi oficerami z 22 pp.) bezprocentową zaliczkę (odpowiednik dzisiejszej pożyczki z kasy zapomogowo-pożyczkowej) z Intendentury Dowództwa Okręgu Korpusu nr 9 w Brześciu. Pozostała po jego zgonie wdowa, Janina Nadrowska, wychowująca troje małych dzieci nie była w stanie uregulować długu. Co ciekawe, wdowa sama musiała opłacić koszty pogrzebu męża! Były wysokie, skoro nie wystarczyła na nie oficerska odprawa i trzeba było wykorzystać środki z pensji orderowej Virtuti Militari. Siedlecki Sąd Okręgowy, po otrzymaniu wyjaśnień od żony zmarłego sprawę umorzył. I tyle.                  
W aktach sprawy jest jednak kilka dokumentów zasługujących na uwagę. Pojawił się tutaj  przede wszystkim akt zgonu Nadrowskiego, wedle którego 29-letni Lucjan Nadrowski, syn Antoniego i Walerii z Kozierowskich zmarł w Szpitalu Dzieciątka Jezus, w dniu 13 V 1926 r. Można tu zatem spekulować - czy oficer poległ na ulicy, czy śmiertelnie rannego zdążono przetransportować do szpitala, choć, zdaje się, że nie miałoby to wpływu na ostateczną wersję zapisu. Akt zgonu podaje inny niż w opracowaniach wiek zmarłego - 29 nie zaś 27 lat.


Inną kwestią, na którą rzucają światło dokumenty - jest sprawa stopnia wojskowego naszego bohatera. Opracowania zgodnie wymieniają kapitana Nadrowskiego. Jednak w dokumencie Szefostwa Intendentury 9 DOK, z dnia 6 V 1926 r., potwierdzającym udzielenie pożyczki oficerom 22 pp - Lucjan Nadrowski ma stopień porucznika. Co więcej - wyciąg z książeczki wierzytelności oficerów 22 pp., z dn. 14 XI 1928 r. wyraźnie wymienia "śp. porucznika Lucjana Nadrowskiego". W 1920 r., podczas dekoracji krzyżem Virtuti Militari, Nadrowski miał stopień podporucznika (trzeba wspomnieć, że otrzymał również, aż czterokrotnie Krzyż Walecznych). W dniu 6 V 1926 był wymieniany jako porucznik. Nie sadzę, aby do 26 V awansowano go na kapitana. Prawdopodobnie awans miał miejsce po śmierci oficera. Jednak w dwa lata po śmierci jest wymieniany nadal jako porucznik. Rzecz do sprawdzenia i wyjaśnienia.    


Warto tu jeszcze dodać, że rok po śmierci porucznika Nadrowskiego ustanowiono Radę Familijną do opieki nad jego dziećmi - Danutą, Witoldem i Ryszardem. W jej skład - oprócz  najbliższej rodziny - weszli przedstawiciele dowództwa 22 pp. - płk Kazimierz Hozer, ppłk Jerzy Tramencourt (w akcie jako Traucourt!) oraz ppłk Mieczysław Janowski.

*

We wspomnieniach wojskowych i literaturze z różnych czasów sporo miejsca zajmują opisy bezlitosnego losu wzywającego wojaków do otchłani. Często żołnierze przeczuwali śmierć - niejednokrotnie zaskakująco i przeraźliwie trafnie - jak chociażby napoleoński marszałek Jan-Chrzciciel Bessiers prorokując swój zgon od kuli działowej w dniu 1 V 1813 r. Pamiętnikarskie opisy przygód naszych wojaków w Hiszpanii czasów napoleońskich pełne są tajemniczych wizji własnej śmierci (jeszcze do tego wrócimy). 
Literacko zaś - wg mnie - na czoło wysuwa się Karol Bunsch opisujący w Dzikowym Skarbie wizytę dwóch drużynników Mieszka I u wiedźmy na wyspie Wolin, podczas której wróżycha przepowiada ich koniec. Już nie mogę sobie odmówić cytaciku:
Stara [...] zaśmiała się znowu:
- Myślisz, że w życiu można coś cofnąć? Nim tu wszedłeś, inna się droga ścieliła przed tobą. Kilka kroków tylko i już na nią nie wrócisz. Będziesz myślał że nie chcesz, a nie możesz... 
(Karol Bunsch, Dzikowy Skarb, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1989, s. 41) 

Do Bunscha i innych kronikarzy zapowiedzianej śmierci też jeszcze powrócę. Swoją drogą - ciekawe czy Lucjan Nadrowski, zgłaszając się na ochotnika na grochowskim placu, przeczuwał choćby przez chwilę, że jego kariera wojskowa i życie zakończą się nazajutrz, na placu Zbawiciela? 


P.S. Korzystałem z opracowań autorstwa J. Garbaczewskiego, R. Dmowskiego i M.J. Chromińskiego oraz B. Kowalczewskiego.

sobota, 26 maja 2018

Widziałem dziś Twoją Matkę


Eter, Liw 2006, s. 38.

Robert Konca 


(Z LISTÓW CZŁOWIEKA DO BOGA)


widziałem dziś Twoją Matkę

były to oczywiście Jej wizerunki
marzenia nieznanego artysty
które głęboko przeniknęły
w ukryte sny drewna i kamienia
wspólnie przybierając wytęskniony kształt

a jednak przez moment
należący już tylko do wieczności
spojrzałem poza symbol
poza formę i wyobrażenie
widziałem światło stwarzające cień
jedną pierwotną pieszczotą
widziałem boską mądrość
w symbiozie z grzechem

wtedy pomyślałem
że Twoje okrucieństwo i miłosierdzie
od Matki pochodzą
ale i do Niej wracają
i nikt
żaden człowiek i żaden kwiat
nie jest sierotą we wszechświecie

później
napiłem się wody ze źródła
i fotografowałem krokusy
z czułością
jakbym widział w obiektywie
twarz ukochanej kobiety 






czwartek, 24 maja 2018

Fatum, czyli śmierć Pretorianina, cz. 1

Przy okazji niedawno minionej, 92 rocznicy pamiętnej Majówki z 1926 r., kilka słów od Artura:

Podczas majowego zamachu doszło do wydarzenia, które śmiało mógłby wpleść w tok jednej ze swych nowel Stefan Grabiński (zazwyczaj umieszczający akcję opowieści we współczesnej sobie rzeczywistości). Otóż, jeden z biorących udział w zamachu oficerów siedleckiego, 22 pułku piechoty, zgłosił się do akcji niemal całkowicie przypadkowo, praktycznie już w trakcie rozgrywających się wydarzeń, kierowany jakimś przedziwnym fatum, i - jako jedyny oficer tego pułku - poległ. Aby jednak nakreślić samo wydarzenie nakreślmy najpierw jego tło. 

*

Podczas przewrotu majowego znaczącą (żeby nie powiedzieć - kluczową) rolę wśród oddziałów Józefa Piłsudskiego odegrał 22 pułk piechoty z Siedlec. Jeden z ulubionych, wypróbowanych, "pretoriańskich" oddziałów Marszałka. Już pod koniec kwietnia 1926 r. w 9 Dywizji Piechoty, w skład której wchodził pułk, rozpoczęły się przygotowania do ewentualnej demonstracji wojskowej. Wówczas, podczas poufnych rozmów dowództwa pojawiło się nazwisko Lucjana Nadrowskiego, jako jednego z grona zaufanych oficerów mogących wziąć udział w przewidywanej operacji. Nadrowski, kawaler Virtuti Militari (za wojnę 1920 r.), był - jak się zdaje - jednym z lepszych oficerów pułku. W dniu 26 IV 1926 r.,  Nadrowski został dyskretnie poinformowany o planach dowództwa; wraz z pozostałymi przewidywanymi do akcji oficerami potwierdził gotowość do akcji. Jednak na początku maja, tuż przed rozpoczęciem działań - wziął urlop i w prywatnych sprawach udał się do Warszawy.    
W dniu 12 V 1926 r. 22 pułk piechoty jako jedna z pierwszych jednostek WP udzielił poparcia Józefowi Piłsudskiemu. O świcie ogłoszono alarm, wojskowi otrzymali ostrą amunicję i rozkaz wymarszu. Oddział przystępował do akcji uroczyście, pod orderami, ze sztandarem i orkiestrą pułkową. Już wkrótce żołnierze zajęli siedlecką stację kolejową, opanowali jeden z pociągów i wyruszyli do Warszawy. Po szaleńczej eskapadzie (pociąg pędził do Warszawy nie zatrzymując się nigdzie, nie reagując na sygnały "stój", ryzykując kolizję z innym pociągiem, były też podejmowane próby wykolejenia maszyny) wagony z piechurami "dwudziestki dwójki" wjechały na dworzec w Rembertowie. Było wczesne popołudnie, około godziny trzynastej.
Pododdziały 22 pułku, po przybyciu do Rembertowa zostały wywagonowane i przemaszerowały na  Grochów. Po przybyciu na miejsce, żołnierze zatrzymali się oczekując dalszych rozkazów. Wokół wojskowych zebrał się tłum cywilów. I właśnie wtedy - wedle relacji pułkownika Krok-Paszkowskiego - niespodziewanie z kręgu warszawiaków wyszedł Lucjan Nadrowski. Podszedł do dowódcy pułku prosząc o pozwolenie włączenia go w szeregi oddziału - w nieprzepisowym stroju (zapewne był w ubraniu cywilnym, lub jakimś kombinowanym, niekompletnym mundurze); rezygnując zarazem z ostatnich dni majowego urlopu. 
Mógł być wtedy gdzie indziej, choćby na Starówce, mógł pozostać w hotelu, mógł się spóźnić, mógł zajmować się setką innych spraw - ale Fatum już kierowało go  na ostatnią z ziemskich dróg. 
Krok-Paszkowski wyraził zgodę. Od tej chwili Nadrowski, jak po sznurku, na czele swej 7 kompanii, maszerował w stronę śmierci... 



cdn.

Fale / The Waves

Artur Rogalski, Fale z tomiku Krystalizacja (Radzyń Podlaski, 2015, s. 46):


FALE


grzmot o świcie
jest jak pierwsze słowo
w którym ukryły się
wszystkie słowa

strumienie dźwięków lub znaków
podwójny ruch przestrzeni
niewidzialnej i widzialnej

jeśli niewidzialnej
wtedy słowo
tylko przez chwilę zakłóca przestrzeń
i wraca do słowa

jeśli widzialnej
to wbrew zakazom i przestrogom
wnika w przestrzeń słowom obcą

z szeregu ciemnych punktów na jasnym tle
jakże niebezpiecznie blisko
do grozy pasm ogrodów
czy zapachu gór o poranku

zazwyczaj droga kończy się
w sieci materii
tam gdzie widzialne
połyka wszelkie znaczenia

rozpływają się w nieopisywalnej ciszy
o zmierzchu



Tłumaczenie Iwony Cymerman / Translated by Iwona Cymerman


THE WAVES


thunder at dawn
is like the first word
in which are hidden
all words

streams of sounds or signs
dual movement of space
invisible and visible

if invisible
then the word
just for a moment disturbs the space
and goes back to the word
if visible
then against all bans and warnings
it permeates into the space unknown to words

from a row of dark points on a fair background
how dangerously close it is
to the horror of the strips of gardens
or to the smell of mountains in the morning

usually the road ends up
in the network of matter
where the visible
swallows all meanings

they dissolve in the indescribable silence
at dusk



poniedziałek, 21 maja 2018

Sen o koronie / A Dream About the Crown


Z wielką przyjemnością witam na blogu Bożenę Kaczorowską. Z tomiku jej autorstwa, p.t. Akty niedonoszone (ANAGRAM, Warszawa 2016) pochodzi Sen o koroniePięknie pobrzmiewają tu odległe echa Rufusowego Zimowego drzewa: 




SEN O KORONIE


To jest ból nowo narodzonego drzewa
Musi przebić zatwardziałą skorupę ziemi
aby urodzić liście

Pierwszy krwawi korzeń
Dźwiga w sobie cierń korony
Otworzy ją jak parasol
w porze deszczu

Żeby zrozumieć sens trzeba usłyszeć
dźwięk z pustego dzwonu

Znieść jego melodię z wysokiej góry ku rozległym nizinom
Porzucić echo
Oddalać się powoli


Tłumaczenie - Iwona Cymerman / Translated by Iwona Cymerman:


A DREAM ABOUT THE CROWN


This is the pain of a newborn tree
It must break through the hardened crust of the earth
to give birth to leaves

The root bleeds first
It carries a thorn of the crown of upper branches
And will open it like an umbrella
in the rain

To understand the meaning you have to hear
the sound from an empty bell

Bring the melody down from the high mountain towards the vast lowlands
Abandon the echo 
Walk away slowly



wtorek, 15 maja 2018

Kształt nieuchwytnego / The Shape of the Elusive

Iwona rysuje kształt nieuchwytnego na motywach tragicznego życia znakomitej rzeźbiarki Camille Claudel (1864-1943). I przekłada to co nieuchwytne na język angielski... 


Camille Claudel

Iwona Cymerman



KSZTAŁT NIEUCHWYTNEGO


to co było lawą
zamienia się w kamień

warto z nim rozmawiać
słuchać
jego opowieści
wąchać smakować dotykać
z niego wydobywać
własnym ciałem kształty
które pamiętają

kształt nieuchwytnego

w nim szukać sugestii
czwartego wymiaru

sto pięć lat
w tym pięćdziesiąt jeden moich
Camille
na zawsze
w sobie zatrzaśnięta
rzeźbi

kształty się dopełniają
rzeźba w modelunku
ręce w ruchu


na kawalecie
kolejne ciała
kolejne litry krwi
nieprzerwanie
krążą w czasoprzestrzeni

to zaledwie przymiarka
do nieskończoności

powołana do niepokoju
odczytuję znaki
źdźbła najdrobniejszych szczegółów
na granicy zmysłów

wkładam je pod powieki -
ufam tylko snom

na czole czuję dotyk
dłoni już spokojnej
gdy zasypiam jak kamień
wciąż miękki i ciepły



Dłonie jednej z rzeźb Camille
Za: http://absyntowawrozka.blogspot.com/2016/01/
camille-claudel-piekno-smutek-i.html


09.04.18



THE SHAPE OF THE ELUSIVE


what used to be lava
turns into stone

it's worth
talking to it
listening to its stories
smelling tasting touching
with one's own body extracting
shapes
that remember

the shape of the elusive

it's worth looking there
for suggestions
of the fourth dimension

one hundred and five years
including fifty-one of mine
Camille
locked in
forever
sculpts

shapes are complementary
sculpture in modeling
hands in motion

on the sculpture work table
next bodies
next litres of blood
incessantly
circulate in spacetime

it's just an attempt
to face infinity

called to anxiety
I read signs
specks of the tiniest details
on the border of the senses

I put them under my eyelids -
for I trust only dreams

I can feel the touch on my forehead
of a hand already calm
when I fall asleep like a stone
still soft and warm



Camille Claudel, pod koniec życia
w zakładzie dla obłąkanych
Asile de Montdevergues

sobota, 5 maja 2018

Coś na Ziemi, cz. 2 / Something on the Earth, part 2.

Robert Konca

COŚ NA ZIEMI (cz. 2)


Czy patrzy mi teraz przez ramię, bez emocji analizując te słowa, jakby oglądało ślady pozostawione przez mewy na piasku? A może to coś właśnie wydobywa myśli z wewnętrznego mroku i każe mi składać słowo do słowa, i nie ma nic we mnie, ani gdziekolwiek indziej, co byłoby moje... Nigdy się tego nie dowiem, nic nie będę wiedział na pewno. Żeby nie zwariować, zakładam więc, że tylko obserwuje, nie wpływając na bieg myśli i zdarzeń, zadowolone zarówno wtedy, gdy jest przez nas przeczuwane, jak i wtedy, gdy jesteśmy pewni, że nie istnieje. Może tylko czasem, tak dla zabawy, albo z innych powodów, których z naszej perspektywy nie jesteśmy w stanie ogarnąć, instaluje aktualizacje w programie czasoprzestrzeni i potem wszystko funkcjonuje na innych zasadach, do których się przyzwyczajamy, a nawet nazywamy postępem i nowoczesnością, próbując naukowo wytłumaczyć największe dziwactwa...

*

- Powiedz najpierw o tym, co pamiętasz, a potem o tym, czego się domyślasz – rzekł drugi, odkręcając butelkę rumu.
- Zgodnie z rozkładem ruszyłem ze stacji Ostrava Główna. Po trzech kilometrach, gdy jechałem około 70 km/h, nagle zobaczyłem człowieka leżącego na torach nie więcej niż dwieście metrów przede mną. Wiedziałem, że nie zdążę się zatrzymać, ale rozpocząłem hamowanie i uruchomiłem sygnał dźwiękowy. Jak już byłem blisko, zorientowałem się, że było ich dwóch. Jeden pochylał się nad tym leżącym i już myślałem, że uda mu się usunąć go z toru, ale niestety... - pierwszy przerwał na chwilę i pociągnął potężny łyk rumu – Wiesz, teraz wydaje mi się, że tamten wcale nie zamierzał go ratować, tylko przytrzymywał go jakimś zapaśniczym chwytem na torach. Nic nie mogłem już zrobić. A później już niewiele pamiętam. Wydaje mi się, że zatrzymałem pociąg, i że ktoś wskoczył do lokomotywy. Chyba miał coś ze sobą, jakiś duży plecak; wydawało mi się, że zauważyłem w nim jakiś ruch, ale to nic pewnego. Bolała mnie głowa i wszystko wokół uległo zniekształceniu. Chociaż było wczesne popołudnie, na zewnątrz panował zupełny mrok. Reflektory daremnie próbowały odnaleźć jakiś punkt odniesienia w ciemności. Nie widziałem nawet torów. Później wszystko pojaśniało, ale nie było widać nic konkretnego, tylko białą mgłę. Lokomotywa, a pewnie także wszystkie wagony, nieustannie drżały, jakbyśmy jechali z ogromną prędkością. Po chwili znowu zapadła noc. Ktoś obcy siedział obok mnie; bardziej go czułem, niż widziałem...
- Rozmawiałeś z nim?
- Sam nie wiem. Trudno to nazwać rozmową. Chyba go zapytałem, dokąd jedziemy.
- I co odpowiedział?
- To akurat dobrze pamiętam. Z jakimś dzikim entuzjazmem zawołał: Pakistan, mistrzu!

*

- O świcie okazało się, że kilkunastometrowy fragment góry wraz z instalacją zniknął. Prawdopodobnie runął w kilometrową przepaść na skutek trzęsienia ziemi, chociaż w nocy słyszeliśmy tylko hałas, a nie czuliśmy trzęsienia. Zresztą ustalono, że sejsmografy nie odnotowały żadnych wstrząsów tektonicznych w tym rejonie. Jeden z szerpów, stojąc na skraju przepaści, powiedział: Góra go pożarła. Nikt go już nie odnajdzie...
- I co, nie znaleźliście go? – zapytał drugi, zdumiony usłyszaną historią. Trzeci nie odzywał się.
- Nie. Szukaliśmy niżej, analizowaliśmy obrazy z satelitów i nic, ani śladu. Nie mieliśmy nawet fotografii, zamierzaliśmy wykonać je rano, przed wydobyciem ciała z lodu. 
- A w takim razie istnieje jakiś dowód na istnienie tej instalacji?
- Tak. Na szczęście Japończycy wcześniej zrobili dużo fotek...
- Pod tym względem na nich zawsze można liczyć. Amerykanie go rozpoznali? Wiedzą, kto to był?
- Tak na dziewięćdziesiąt procent. Przydałyby się badania genetyczne. Ci gnoje zostawili parę śladów w bazie, pewnie włosy im się sypały z bród. No, ale materiał porównawczy góra zjadła...

Niekiedy wyobrażam sobie, jak miliardy lat temu coś pędzi przez wszechświat, na rydwanie z cząstek elementarnych, aż wreszcie zatrzymuje się w próżni między galaktykami, zastyga w ostatecznej kontemplacji, mając czas i niezłomną wolę... Skanuje całe lata świetlne w poszukiwaniu właściwego miejsca, aby zasiać ziarno. Nazywa to miejsce Ziemią. Z tej odległości nie widzi jej bezpośrednio. Dostrzega tylko odchylenia światła gwiazd, subtelne wołanie grawitacji. Ale Ziemia się nie ukryje. Choćby nawet znieruchomiała w ciemnościach i wstrzymała aktywność pierwotnego ognia. Coś beznamiętnie nasłuchuje, nie spieszy się z analizą, nie zniechęca się. Już wie, że Ziemia jest jeszcze bezpańska, a jej powierzchnia dopiero się kształtuje w straszliwych konwulsjach narodzin. I coś spada na nią, przechwytując Księżyc. Zaczyna realizację projektu. Już wtedy powstają pasożyty, które dziś zatruwają mózgi terrorystów i groteskowych satrapów – członków Zakonu Złotego Klozetu. Reszta dzieje się sama.

- Ale chyba nie byłeś w Pakistanie? W dwa dni byś nie obrócił tam i z powrotem, nawet gdybyś jechał pendolino, a przecież jechałeś zwykłym. 
- Nie wiem, gdzie byłem, ale na pewno nie między Ostravą a Bohuminem. Mój skład po prostu zniknął na dwa dni. Ruch na trasie odbywał się przez ten czas normalnie. Należy jednak wziąć pod uwagę, że ja nie wiedziałem, że minęły dwa dni. Na szczęście analogiczny pociąg z Pragi tego dnia, kiedy wróciłem, miał kilkanaście minut opóźnienia i nie doszło do wypadku. To był jedyny dzień w historii kolejnictwa, kiedy dwa takie same pociągi z Pragi wjechały do Bohumina jeden po drugim. Zdumieni pasażerowie nazwali to podwójnym doładowaniem. To jakaś demoniczna sprawa...
- A jak twój skład znalazł się w Bohuminie?
- Po prostu nagle okazało się, że wjeżdżam na stację Bohumin. Współpasażer zniknął. Wszystko było w porządku, jak gdyby nigdy nic. No, prawie wszystko – pierwszy znowu napił się rumu.
- Coś było nie tak? Były jakieś ślady tej wyprawy?
- Tylko jedno ci powiem: na szybach był mróz, a sierpień tego roku był wyjątkowo upalny... 

*

- W sumie mamy więcej niewiadomych, niż konkretów – westchnął drugi oficer. – A po co zabierasz nas teraz do Czech?
- Nasi czescy koledzy w połowie sierpnia znaleźli na torach ludzkie nogi. I już drugi miesiąc usiłują do tych nóg dopasować jakiś korpus, ale bez skutku. – pierwszy uśmiechnął się w zadumie – Zwrócili się do nas o pomoc w tej bolesnej sprawie. 
- I ty myślisz, że...
- Istnieje taka możliwość – wycedził powoli pierwszy – Tym bardziej, że te nogi ubrane były w spodnie typowe raczej dla Środkowej Azji, niż dla Środkowej Europy. Obejrzymy nogi, resztki ubioru, porównamy ze zdjęciami instalacji, może coś się wyjaśni, potwierdzi, albo zaprzeczy. Może to nogi jakiegoś kloszarda, który kupił te dziwne spodnie w sklepie z tanią odzieżą, albo je ukradł czy znalazł. A potem z radości napił się najtańszego destylatu i zasnął z nogami na torach. Ale w takim razie dlaczego nie znaleziono reszty ciała? Taką mamy robotę, że musimy to sprawdzić, bo może jednak... Wiem, że to na pierwszy rzut oka nie ma sensu. No, bo gdzie Ostrava, a gdzie Nanga Parbat? Nie otwieraj tej boroviczki, w Żilinie mamy przesiadkę, to coś wypijemy. Tylko nie pytaj mnie, jak to wszystko się odbyło, jak to w ogóle było możliwe, bo ja nie wiem. Amerykanie pytali mnie o to wiele razy. Oni mają, jak się wyrazili, przeświadczenie graniczące z pewnością, że to była nasza akcja. 
- Ale my przecież nikogo nie wysyłaliśmy – oświadczył drugi.
- Może ktoś sam się wysłał – odezwał się cicho trzeci, chowając do kieszeni odmrożone dłonie – Myślę, że będzie więcej instalacji...

*

- I po tym wszystkim nie wywalili cię z roboty?
- Zrobiło się zamieszanie. Następnego dnia wezwali mnie do Pragi, do samego szefa naszych kolei. Myślałem, gdzie ja teraz znajdę robotę, jak ja tylko pociągiem jeździć umiem. Szef siedział za wielkim biurkiem i bawił się kolejką elektryczną, wiesz: taką starą, jeszcze produkcji NRD. Dwa dni spóźnienia, no niebywałe – powiedział na wstępie, doczepiając nowe wagoniki. Ale bez jednej minuty, szefie – zauważyłem zakłopotany. Tak, bez jednej minuty, i ty myślisz, że to cię tłumaczy – rzekł, powoli wymawiając sylaby i wprawiając w ruch kolejkę. Opowiedziałem mu zatem mniej więcej to samo, co dzisiaj tobie. Uśmiał się serdecznie, a potem uśmiech powoli zamienił się w groźny grymas. Już miał mi wygarnąć, ale wtedy zadzwoniła jego komórka, a dzwoniła jakoś tak stanowczo, jakby strasznie chciała, żeby ją ktoś odebrał. No i szef odebrał i natychmiast stanął na baczność. Ktoś długo mówił do niego, a on tylko odpowiadał: Tak, oczywiście, panie generale, rozumiem, Peter, dobrze znałem, byliśmy kiedyś razem na Gerlachu, tak jest, płatny urlop, oczywiście premia, tak, pochopim... Rozmowa się skończyła, a szef długo na mnie patrzył w milczeniu. Zauważyłem, że po biurku jeździ już więcej pociągów, rozmnażały się wraz ze stacjami kolejowymi i nowymi liniami. Pomyślałem, że ta makieta obejmuje cały kraj, odzwierciedla wszystkie kursy, nad którymi, nie ruszając się zza biurka, czuwa szef. Wreszcie przemówił: Piękna akcja, panie maszynisto! Co powiecie na płatny urlop, tak ze dwa miesiące? Wiem, wiem, nie musicie odpowiadać, oczywiście, że się wam należy. Musicie odpocząć, a po powrocie damy was na pendolino! Ale w przyszłości konsultujcie ze mną takie akcje. Ja rozumiem: misja specjalna, paradoksy czasoprzestrzeni, ale Jaromir Nohavica już dawno śpiewał, że Ostrava to jest region specyficzny. Rozumiem wyższe racje, niezbędną czasami brawurę, ale pamiętajcie, że na kolei musi przede wszystkim panować porządek, bo nam pociągi powylatują z szyn – szef bacznie obserwował pędzące po biurku kolorowe wagoniki, a następnie wstał, obtarł pot z czoła, wyjął z szafy pancernej gruby zwitek banknotów i wręczając mi go powiedział: To za ten Pakistan dola...

*

Gdy pociąg zbliżał się do Liptovskiego Mikulasza, coś było już nasycone, więc wymknęło się przez ścianę wagonu i ruszyło na południe. Kilka kilometrów dalej, na skraju miasteczka Závažna Poruba, coś zatrzymało się i patrzyło, jak na łące niedaleko źródła mężczyzna przytula i całuje kobietę; po chwili przybiegła mała dziewczynka i z radością przypadła do swoich rodziców. I tak trwali. Coś nie potrafiło temu przeszkodzić, chociaż próbowało narzucić powrót do pierwotnego planu, manipulując kwantami, ziejąc wokół opiłkami lęku. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi. Na ławce przy źródle dwaj poeci z Polski popijali piwo i z aprobatą patrzyli na tę idylliczną scenę na łące. Coś posłało w ich kierunku lucyferyczną pokusę, wobec której artystyczne umysły są zwykle bezbronne. Jeżeli tym razem zadziałała, to jednak niezgodnie z wolą czegoś, bowiem oni wrócili do tłumaczenia wiersza Milana Rúfusa. Coś usłyszało fragment:

Światełko wieczne w nas,
niesie je w ręku dziecko.

Nie zdmuchnie mu go czas.
Kruche ujdzie zwycięsko.

Coś już wiedziało, że obok jego programu jest tu obecny jeszcze inny. To była siła, której moc brała się ze słabości. O nic i z niczym nie walczyła, nie narzucała się światu. Patrzyła z czułością na ludzi, na wszystkie błędy i potworności, które popełniali; może nawet płakała i obejmowała ich eterycznymi, matczynymi dłońmi, kiedy nieudolnie, ale heroicznie, usiłowali zachować odrobinę godności, mali i prawie bezradni wobec bezlitosnego planu.


Fot. R. Konca, 2018.

środa, 2 maja 2018

Coś na Ziemi, cz. 1 / Something on the Earth, part 1.


Pierwsza część opowiadania Roberta Coś na Ziemi. Pierwodruk ukazał się w XVII/XVIII zeszycie "Kwartalnika Kulturalnego Kozirynek". Trochę grozy, trochę groteski, sporo realizmu (magicznego)...




Robert Konca 


COŚ NA ZIEMI 


Na stacji Poprad-Tatry coś przeniknęło przez ścianę wagonu Ekspresu Kometa relacji Koszyce-Bratysława, zajęło odrobinę przestrzeni w przedziale i zaczęło słuchać. Co pewien czas przenosiło się do innych przedziałów, potem znowu wracało do pierwszego i drugiego, jakby z usłyszanych historii chciało ułożyć jakąś całość albo skomponować symfonię. 
Dwóch czeskich kolejarzy siedziało w udostępnionym im przez słowackich kolegów przedziale służbowym. Popijali rum i kofolę, pozornie wyluzowani, na zasłużonym urlopie, ale podczas rozmowy często wykonywali te same neurotyczne gesty spoglądając na zegarki, aby sprawdzić, czy pociąg nie łapie opóźnienia. 
- Wygląda na to, że do Strby dojedziemy punktualnie – powiedział pierwszy. 
- Zobaczymy, jak będzie w Mikulaszu. My, kolejarze, wiemy, że podróż pociągiem to ciągła walka z oporem przestrzeni i ściganie się z czasem – odparł drugi, podnosząc znowu mankiet marynarki, aby spojrzeć na zegarek. Podetknął pierwszemu cyferblat do twarzy – Patrz, jak ten sekundnik zasuwa... 
Następny przedział był zamknięty od wewnątrz i stanowił w istocie klatkę Faradaya. W Popradzie wsiadło do niego trzech oficerów słowackiego wywiadu. Jeden z nich, ze śladami odmrożeń na opalonej twarzy, patrzył przez okno na ośnieżone szczyty Tatr. Po dłuższej chwili, jakby wynurzając się na powierzchnię oceanu, wziął głęboki oddech i zaczął rozmowę:  
- Wiecie, że wróciłem z Pakistanu? 
- Pewnie, że wiemy. Taką mamy robotę – zaśmiał się drugi. Trzeci nie odzywał się – Urlop się udał ? 
- Można powiedzieć, że połowicznie, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Widziałem tam dziwne rzeczy, na przykład nieco ekscentryczną lodową instalację na wysokości ponad 6000 metrów nad poziomem morza, w masywie Nanga Parbat... 

*

Do kolejnego przedziału, w którym siedziały cztery osoby, coś skierowało subtelny impuls, mgliste przeczucie swojego istnienia, jakby chciało się przedstawić pasażerom i sprawdzić ich reakcję. Troje z nich doznało kłującego bólu płatów czołowych i nagłego ataku lęku; najstarszy drżącą ręką wyciągnął z kieszeni różaniec. Czwarty zaczął nasłuchiwać i dyskretnie rozglądać się po przedziale. Zahartowany w poszukiwaniach niewidzialnej obecności zignorował wybuch paniki, wyciągnął z plecaka notatnik i zaczął pisać. Podjął grę: 
I znowu czuję, że coś patrzy, tak na zimno, bez emocji, jak gracz, który z góry zna wynik tej gry. Nie wiem, czy jest naszym sprzymierzeńcem, czy przeciwnikiem; prawdopodobnie nie należy tego rozpatrywać w takich kategoriach... 

- Czasem myślę, że to prawdziwy cud – pierwszy kolejarz z niedowierzaniem pokiwał głową. 
- Co, ten sekundnik ? – spytał ze zdziwieniem drugi. 
- Nie. To, że pociągi w ogóle dojeżdżają do stacji przeznaczenia. Dla mnie jako maszynisty z dwudziestoletnim stażem to jest nadal niewiarygodne, chociaż wykonałem tysiące kursów. I zawsze dojeżdżałem... 
- Jak większości ludzi w naszym fachu, nie daje ci spokoju paradoks Zenona. Też tak mam. Ruch z punktu A do punktu B wydaje się niemożliwy. Za dużo jest punktów między tymi punktami, za dużo stacji między stacjami, nawet jeżeli jedziemy Inter-City... - drugi w zamyśleniu wypił łyk rumu... 

*

- Instalację? A co lodowa instalacja może mieć wspólnego z zabójstwem Petera Sperki i pozostałych himalaistów w bazie pod Nanga Parbat? Bo przecież w tej sprawie tam byłeś? – zapytał oficer numer dwa. 
- Amerykanie też chcieli to wiedzieć, dlatego mnie poprosili na konsultacje – odparł numer jeden. Trzeci nie odzywał się – Wiecie, że znałem Petera od lat, jeszcze z Horskiej Służby. Zresztą to doświadczenie wspinaczkowe przydało mi się w Pakistanie, ale przyznam, że spodziewałem się innych widoków na sześciu tysiącach metrów. O instalacji powiadomili w sierpniu Amerykanów wracający z nieudanego ataku szczytowego członkowie japońskiej ekspedycji Nanga Parbat 2013. Co ciekawe, idąc do góry nie widzieli jej. Dopiero następnego dnia, gdy schodzili z powodu objawów obrzęku płuc jednego z nich, dostrzegli to dziwne dzieło nie wiadomo czyich rąk, o ile w ogóle stworzyły je ludzkie dłonie. Potem stwierdzili, że przekraczało to nawet ich samurajską wyobraźnię... 

Peter Šperka

Ta siła, poza dobrem i złem, być może inspirująca poetów i szaleńców, a może tylko stanowiąca wygodne usprawiedliwienie. Czy też nadzorca, krupier ruletki puszczonej w ruch miliardy lat temu, kiedy to zostały wyznaczone tendencje i określone warunki brzegowe? Widzący, ale niewidzialny; przenikający wszystko, ale sam nieprzenikniony. Upiorny obserwator, który podjął się zadania zarchiwizowania skutków tego, co rozpoczęto, kiedy Ziemia nie miała jeszcze duszy... 

- Coś podobnego zdarzyło mi się niedawno na trasie Ostrava – Bohumin, o ile w ogóle to wydarzenie było do czegoś podobne. Prowadziłem ekspres z Pragi. Do Ostravy wszystko było w najlepszym porządku, ani sekundy spóźnienia. Daj tego rumu – powiedział do drugiego, a głos wibrował mu od z trudem skrywanych emocji. Wypił i w milczeniu zapatrzył się w krajobraz migający za oknem. 
- I co dalej? Do Bohumina wjechałeś z opóźnieniem... – bardziej stwierdził, niż zapytał drugi maszynista. 
- Właściwie to nawet minutę przed czasem... - pierwszy obtarł krople potu ze skroni. 
- No to w czym problem? 
- Minutę przed czasem, tylko że dwa dni później... 
- Jak to ci się udało? – zakrzyknął drugi i pokiwał głową z niedowierzaniem i podziwem. – No, ale w pewnym sensie to kawał drogi. Z Ostravy do Bohumina jest prawie 8 kilometrów... 

*

- Jak wiadomo, do przeprowadzenia masakry w bazie pod Nanga Parbat przyznała się organizacja Jundullach. Peter Sperka najprawdopodobniej został zastrzelony jako pierwszy. Cierpiał na obrzęk płuc i nie miał siły wyjść z namiotu. Dostał, gdy tyko wychylił głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Resztę chłopaków spędzili na środek bazy i rozwalili z kałachów. Otóż na wysokości ponad 6000 metrów znaleziono prawdopodobnie jednego z tych bandziorów. Jego korpus, bez nóg, wbity był jakąś nieludzką siłą na głębokość pół metra w płytę gładkiego i czystego lodu. Twarz, mimo skrywającej jej czarnej brody, wyrażała skrajne przerażenie; ono wżarło się w jej rysy i stało się jej integralną częścią na zawsze. Oczy były szeroko otwarte, a ich zamknięcie uniemożliwiały takie małe, srebrne nożyczki używane podczas operacji okulistycznych. Jeden z japońskich himalaistów, który był także medykiem sądowym, twierdził nawet, że nie można wykluczyć, że eksponat umieszczony w tej lodowej gablocie mógł jeszcze przez pewien czas żyć. Rany po równo jak gilotyną uciętych nogach były według niego profesjonalnie zabezpieczone przed dalszym krwawieniem, przed czym dodatkowo chroniła zresztą również ekstremalnie niska temperatura. Zanim zamarzł, mógł jeszcze żyć kilkanaście sekund, może dłużej, patrzeć przed siebie przez lodowe zwierciadło i myśleć. To przerażenie skuwające jego twarz może sugerować, że zdawał sobie sprawę ze swojej sytuacji... 
- To pewnie były najdłuższe sekundy w jego życiu. Jakoś mi tego gnoja nie żal – mruknął drugi. Trzeci nie odzywał się – Swoją drogą chciałbym poznać tego, kto go tak załatwił. Jeszcze jakieś szczegóły? 
- Tak. Na czole miał wypalone litery: PS. 

Coś czające się w ciemnej materii między gwiazdami. Pozbawione osobowości, więc to nie to było autorem Słowa. Czyste działanie, ruch dla ruchu. Zimna, pierwotna przyczyna, która następnie upaja się skutkami, a może potrzebuje ich, jak istoty żywe potrzebują pokarmu, wody i słońca. Nie umysł, a raczej rodzaj maszyny, której obudowę stanowią tańczące neutrina. Czy ingeruje w naszą rzeczywistość, tworząc ogniska pozornego chaosu, który w istocie jest etapem na drodze do przywrócenia jakiejś potwornej równowagi? 

- To opowiadaj o tej wielkiej wyprawie z Ostravy do Bohumina. Musiałeś mieć jakąś poważną awarię i długi postój, skoro zajęło ci to aż dwa dni. 
- No właśnie nie pamiętam żadnego postoju. Wydaje mi się, że cały czas jechałem w miarę normalnie. 
- Człowieku! W dwa dni można objechać Czechy i Słowację dookoła. Przyjmując nawet, że z jakichś powodów nie mogłeś rozpędzić pociągu do prędkości większej niż 1 km/h, to w Bohuminie powinieneś się zjawić najwyżej po ośmiu godzinach. 
- I to nie daje mi spokoju. Mam wrażenie, że wtedy stało się coś dziwnego, ale nie mogę sobie tego w pełni uświadomić. To wszystko siedzi skulone gdzieś we mnie, na peryferiach umysłu. Czuję ten ciężar, a czasami coś z tego przedostaje się na powierzchnię i wtedy trochę sobie przypominam z tej podróży; krótkie migawki, jakieś głosy, fragmenty krajobrazu... 

*

- PS? Wiadomo, co nieznany artysta chciał przez to przekazać? – zapytał drugi. 
- Amerykanie przypuszczają, że chodzi o inicjały jednej z ofiar zamachu w bazie pod Nanga Parbat. Wiecie, kogo mają na myśli... - pierwszy zawiesił głos. 
- Peter Sperka? – drugi szepnął z niedowierzaniem. 
- No raczej nie chodzi o PS w znaczeniu: postscriptum. Amerykanie podejrzewają, że to nasza robota. Nieoficjalnie nawet mi gratulowali i za wszelką cenę chcieli wiedzieć, jak robi się takie instalacje. 
- A w ogóle są jakieś dowody na to, że ten talib brał udział w zamachu? Amerykanie zbadali ciało, ustalili jego tożsamość, DNA ? Jakie były wyniki sekcji zwłok ? 
- Nie było sekcji – odrzekł pierwszy po chwili wahania – Chcieliśmy oczywiście znieść go na dół i zbadać, mieliśmy nawet sprzęt do rozcinania lodu. Dotarliśmy tam jednak późnym popołudniem, skrajnie wyczerpani, więc postanowiliśmy, że wydobyciem ciała zajmiemy się rano, zwłaszcza, że prognozy pogody na najbliższe dni były pomyślne. Patrzyłem z namiotu, jak promienie zachodzącego słońca podświetlają rubinowym światłem lodową instalację; światło załamywało się na lodowych ścianach i przez moment doznałem wrażenia, że twarz trupa nagle ożyła, jego oczy zezowały w moją stronę, zaś wargi usiłowały szeptać jakieś słowa... Ale to musiało być przywidzenie, byłem przecież prawie sto metrów od instalacji. A w środku nocy z płytkiej, pełnej koszmarów i bólu głowy drzemki, wyrwał mnie jakiś huk. Natychmiast wyswobodziłem się ze śpiwora, spodziewając się lawiny, jednak namiot stał nienaruszony. Wszyscy klnąc wygramolili się, by sprawdzić, co się dzieje, ale już wszystko ucichło. Gwiazdy patrzyły na nas jak na gromadę wariatów, z bliska, przez rozrzedzone powietrze. Spojrzeliśmy w stronę instalacji. Biel lodu powinna połyskiwać w ciemnościach, ale widzieliśmy tylko czarną czeluść. Nie było tam niczego. Mieliśmy dość rozsądku, żeby wrócić do namiotów i zaczekać do świtu... 



cdn.

wtorek, 1 maja 2018

Wiosenna glina / The Spring Clay


Milan Rúfus


Przekład z języka słowackiego Robert Konca


WIOSENNA GLINA


Śpi z Bożą dłonią na głowie.
Śpi zapisana od drogi aż po las.
Młodziutka ciemność dobija się do niej.

Marcowa rosa jak gąbka
zetrze z niej bazgroły kół, 
chłopskie pismo rozchwiane.

Glina jest mądra, zna jego alfabet.
Jak pies ma oczy wierne i żółte.
Gdy z rana po niej świeże konie jadą, 
ich kopyta przytula jak córki.  





2022. Nowy początek

Długo nic się tu nie działo. Najwyższy czas to zmienić. Zaczynam od wiersza na Nowy Rok i z nadzieją wracam do działania. Arur Rogalski *** ...