niedziela, 28 stycznia 2018

Demon powietrza demon ziemi / Demon of the Earth, Demon of the Air

Nieco wcześniej nad katedrą pojawiły się demony powietrza. Dzisiaj znów są i znów do nich wracamy. I w jakim doskonałym towarzystwie! Po raz pierwszy na blogu pojawia się Stefan Grabiński. Niesamowity świat mistrza opowiadań grozy fascynuje ojca budowniczego i współtwórców katedralnego bloga. Już wkrótce opowiadanie Roberta Koncy, luźno inspirowane kolejową serią Grabińskiego. Dziś natomiast "IV Fuga" Artura, u której podstawy legły fotografie i elementy biografii pilota Josefa Františka, legendarnego asa myśliwskiego Dywizjonu 303 i pisarza Stefana Grabińskiego, legendarnego autora powieści niesamowitych. 
Obaj byli w jakiś sposób związani z Kamionką Strumiłową (dziś Kamionka Bużańska) - Grabiński w niej się urodził, František stoczył tam swoją ostatnią walkę w Polsce. Przedziwny zbieg okoliczności. 
Grabiński przez całe życie zmagał się z gruźlicą (która go w końcu zabiła), František zaś - wedle przekazu Arkadego Fiedlera - nabawił się nietypowej psychozy - lęku przed ziemią:
Pod koniec września coś zaczęto się psuć w systemie nerwowym Frantiszka. Rozstrój jego przybierał dziwaczną formę: myśliwiec bał się ziemi. Latał wiele, więcej niż dotychczas, gdyż tylko w powietrzu czuł się bezpieczny. Na ziemi bywał przewrażliwiony. W czasie nocnych nalotów niemieckich zrywał się na lada odgłos syren i pierwszy pędził do schronu, on, który dawniej śmiał się z takich środków bezpieczeństwa. Nowa mania chwyciła go równie mocno jak wszystkie poprzednie i było w tym rzeczywiście coś wstrząsającego, godnego najgłębszego współczucia: junak, który z niesłychaną brawurą i z najzimniejszą krwią rzucał się w powietrzu na wroga, wracając w chwilę później do swej bazy, bał się ziemi. Bał jej się coraz bardziej, jak gdyby ziemia była demonem mszczącym się na człowieku za to, że tak bezgranicznie ukochał powietrze. W duszy pełnej namiętnych impulsów, w duszy niezwykłego myśliwca rodziła się tragedia, której epilog nastąpił niezadługo, dnia 8 października. W owym dniu Frantiszek, wracając z bojowego lotu, zaczepił nieopatrznie skrzydłem o kopiec w czasie wykręcania tradycyjnej 'beczki' i rozbijając maszynę, zginął na miejscu. Działo się to ponoć przed domem jego bogdanki, mieszkającej w Ruislip, w pobliżu lotniska w Northolt. Tak zginął od ziemi, jak się tego obawiał, jeden z najwybitniejszych asów tej wojny, sierżant Józef Frantiszek [...].
Właśnie ten przekaz skojarzył się autorowi z niektórymi wątkami zbioru Demon ruchu Stefana Grabińskiego. Kilka punktów stycznych, plus wiersz Roberta Mówię do siebie nie patrz... zaowocowały wierszem.

*

Tak sobie myślę, że powietrzny demon Františka mógłby mieć kształt jerzyka. Oczywiście mówię o ptaku - Apus apus wg klasyfikacji Linneusza. Jerzyki wędrowne potrafią przebywać w powietrzu kilka lat bez lądowania - jak żaden inny ptak na świecie! Polują, myją się i jedzą w powietrzu; ścigając owady osiągają szybkość do 200 km/h; śpią szybując z wiatrem na dużych wysokościach. Na niektórych fotografiach, sylwetki jerzyków są niemal identyczne z sylwetkami myśliwców z czasów II wojny światowej. Główka jerzyka przypomina nieco głowę lelka kozodoja, a sam jerzyk - tak jak i lelek - wygląda złowieszczo i przerażająco.


Sprawa Františka


Jeżeli chodzi o samego Josefa Františka, warto przy okazji wiersza, wspomnieć o czymś, co nazwałem na własny użytek "sprawą Františka". Otóż - w największym skrócie - dzięki publikacjom Arkadego Fiedlera, Witolda Urbanowicza i Jana Zumbacha, František, mimo swych niezaprzeczalnych osiągnięć, uzyskał opinię, co tu dużo kryć, powietrznego cwaniaka i kombinatora. W kontekście owych publikacji sukcesy czeskiego pilota stają się co najmniej dwuznaczne. "Metoda Františka" miała polegać na regularnym opuszczaniu szyku bojowego i czatowaniu nad Kanałem La Manche, na powracające na kontynent, postrzelane, lecące na resztkach paliwa niemieckie samoloty. Jest oczywiste, że zwycięstwa odniesione nad takimi przeciwnikami trudno uznać za chwalebne, zwłaszcza w porównaniu z walkami pozostałych pilotów, zmagających się ze świeżym, w pełni sprawnym wrogiem. Nie mówiąc już o tym, że samowolne opuszczenie szyku bojowego w trakcie zadania bojowego jest tożsame z ucieczką z pola walki...
Sęk w tym, że według przekazów źródłowych, o których kilka lat wcześniej pisał Jacek Kutzner o "Metodzie Frantiska" nie ma ani słowa: 


Nieoficjalna kronika Dywizjonu 303 czyli Dziennik Mirosława Ferića potwierdza brawurę i umiejętności Czecha, nic jednak nie znajdziemy tam o jego "metodzie". Jest natomiast, a owszem, informacja o innej metodzie - "Metodzie Donalda". I tu chyba dochodzimy do sedna sprawy. Ksywkę "Donald" miał tylko jeden pilot dywizjonu - Jan Zumbach. Jedyny żołnierz trzysta trójki, który po wojnie wybrał śliską drogę przemytnika i najemnika. Był zamieszany w niezliczoną ilość afer, i brudnych wojenek, między innymi w budzącą obrzydzenie, prlowską aferę służbową "Żelazo". Zdaje się, że stała się ona przyczyną jego tajemniczego zgonu. Tak, jest to ten sam Zumbach, który w swoich wspomnieniach tak gładko pisał o "Metodzie Františka" i wyjaśniał - zawsze na niekorzyść Czecha - wszelkie niejasne kwestie, podejrzanie zresztą złośliwie. 
Nawet do okoliczności śmierci Františka przypięto jakąś dziwaczną łatkę. Tymczasem, wedle wspomnianego Jacka Kutznera istnieją przekazy, że katastrofa to nie był efekt popisowej "beczki" dla kochanki, tylko przymusowego lądowania, podziurawionego w walce jak rzeszoto Hurricana. Na długo wcześniej przed ostatnim lotem, samolot Františka wielokrotnie był postrzelany tak, iż mechanikom trudno było uwierzyć, że można było na nim latać; są na to niezbite dowody (po którejś z walk Hurrican Czecha wrócił do bazy niemal pozbawiony ogona!).       
Jan Zumbach zmarł w nader podejrzanych okolicznościach w Paryżu w roku 1986, Josef František zginął śmiercią walecznych nad Anglią w 1940 r. W którą metodę zatem wierzycie? 
Jeżeli ustalenia Jacka Kutznera są prawdziwe (a wszystko wskazuje na to że są), to "sprawa Františka" byłaby modelowym przykładem polskiego piekiełka. Modelowym i szczególnie obrzydliwym, w kontekście drogi życiowej bohaterskiego Czecha, któremu właśnie za tę drogę należy się najwyższe uznanie. Za wspólną drogę z Polakami, z którymi - jak pięknie ujął to Pavel Soukup - František został na zawsze ("Zůstal s Poláky navždy"): 



Elektryczne Gitary Pilot Josef Frantisek i Dywizjon 303 


Na koniec przyczynek do odbioru naszego bohatera w kulturze popularnej. Znacie piosenkę Elektrycznych Gitar "Pilot Josef Frantisek" z płyty Czasowniki (2016 r.)?


W piosence pojawiają się słowa "zawsze mieli kłopot ze mną", a ja mam duży kłopot z tą piosenką. Jakby to ująć najzwięźlej... Utwór jest groteskowo-żartobliwym podsumowaniem wszystkich mitów i prawd związanych z Františkiem. Jest tu i droga Czecha do polskiego dywizjonu, i polowania na niemieckich niedobitków, gdy koledzy bohatersko walczą: "nad Anglią bitwa, Londyn się smaży, a ja w dożynki bawię się na plaży", jest zamiłowanie do uciech: "tu szwabskie maszyny a tam dalej w cichym hrabstwie przepiękne dziewczyny [...], wyrżnąłem przed pannami salto mortale", jest demon powietrza i dziwaczna śmierć: "długo tak się nie da nie dotykać ziemi wcale [...]", "w głowie demony, bak już pusty, kark przetrącony na polu kapusty", etc., etc. 
W tej krzywozwierciadlanej formie chyba utwór akceptuję, to może być w końcu nawiązanie do różnych obecnych w czeskiej kulturze prześmiewczych wątków (choćby u Hrabala). Na poważnie traktować tego raczej się nie da. Jednakowoż - mimo że piosenka utrzymana jest w charakterystycznej dla "Gitar..." kpiarskiej tonacji, przez błazeńską treść prześwituje (może mimowolnie) jakaś groza. Melodia jak to zazwyczaj u "Elektryków..."  chwytliwa, może nieco zbyt schematyczna, ale to mocny element utworu.  
Dla porządku, koniecznie trzeba wspomnieć, że "Gitary..." wcześniej w 2010 r, wydały płytę "Historia" ze świetnym kawałkiem pt. "Dywizjon 303". Punkt wyjścia dla piosenki - to londyńska Parada Zwycięstwa w 1946 r., na której - decyzją władz brytyjskich - zabrakło przedstawicieli Armii Polskiej. Ale ten utwór jest już utrzymany w jak najbardziej poważnym, nostalgicznym tonie... 

*

Robert Konca


MÓWIĘ DO SIEBIE NIE PATRZ...


mówię do siebie nie patrz
nie patrz tak często w chmury
choć wspaniałe są delikatne
i niebo nad nimi tak jasne
jakby z wody wydarte wspomnienie
czyjejś dojrzałej nagości
jednak mówię do siebie nie patrz
nie patrz bo gdy czas się skończy
nie między chmury wejdziesz
lecz między kamienie i osty 


I tłumaczenie Iwony Cymerman:

I SAY TO MYSELF DO NOT LOOK...


I say to myself do not look
do not look so often at the clouds
although they are magnificent and fragile
and the sky above them is so bright
like a torn out of the water
memory of someone's mature nudity
However, I say to myself do not look
do not look because when the time is over
you will not enter the clouds
but stones and thistles


*

Artur Rogalski
Robertowi w odpowiedzi na: Mówię do siebie nie patrz...


Fuga IV. DEMON POWIETRZA DEMON ZIEMI


Stefan Grabiński
i Josef František
na starych fotografiach
mają te same
czujne oczy

ale to nie jedyne podobieństwo

*

pierwszy kęs powietrza
w Kamionce otoczonej Bugiem

na pograniczu światów
ciemny kształt
strzęp pochmurnego nieba
opadł tuż za nim
i już go nie opuścił

to się wtedy zaczęło

od samego początku
oddech dławił
coś gniotło i uciskało piersi
niczym niewidzialna zbroja

*

pierwsza walka w umierającym kraju
z wysłannikami mroku
i ucieczka przed nimi
z Kamionki otoczonej Bugiem

na pograniczu światów
korzonki nadrzecznych chaszczy
i grudki błota
oplotły koła samolotu niedostrzegalną pajęczyną
i zaczęły powolną wędrówkę
w górę

to się wtedy zaczęło

na początku niewinnie
nie wiadomo czemu
oddychać spokojnie mógł tylko po starcie
a uśmiechać łagodnie dopiero w kabinie

*

pancerzyk uznania dawno pękł
gdy niebo dotarło do płuc
całkiem sam
wzbił się w chmury

*

gdy ziemia dotarła do mózgu
jego maszyna  zniknęła
nagle z pola widzenia
odnaleziony
miał tylko lekkie zadrapania na twarzy
od gałązek żywopłotu
w który wbił się Hurricane

*

12 11 1936
suma tych cyfr to 24
08 10 1940
suma tych cyfr to 23

sąsiadują ze sobą
a w równoległym świecie
mają odwrotną kolejność


Josef František


Stefan Grabiński

piątek, 26 stycznia 2018

Symetria / Symmetry

Przy okazji różnych niewesołych, ostatecznych spraw potęgują się i tak nieustające, ciągle dręczące myśli o przemijaniu. Iluż to bliskich mi ludzi już przeszło na drugą stronę! Znanych z życia ale i tych których osobiście nie spotkałem - a przecież byli mi nieobojętni. Wierzyć się nie chce. Niedawno (przywoływany wcześniej na katedralnym blogu) Artur Ziontek stwierdził, że po śmierci swych ulubionych pisarzy - Andrzeja Żuławskiego i Umberta Eco czuje się "w jakiś sposób osierocony i bardziej samotny":   


Ludzie pióra, ekranu, gitary, etc., którzy - wydawałby się - będą ze mną zawsze są już tylko na (oby trwałych) - nośnikach przekazu... A cóż mówić o tych, z którymi wymieniało się słowa codzienne... Tyle, że w ciągłym kontredansie lat młodych te zniknięcia jakoś umykają, nie przykłada się do nich właściwej wagi. Ale potem, po przekroczeniu smugi cienia, człowiek robi się na to wszystko wrażliwy jak barometr na zmianę pogody. 
Przerażająca symetria życia jak półkolista kładka pomiędzy otchłaniami nieznanego. A im bliżej do krawędzi mostka tym bardziej jesteśmy samotni. Jak zatopieni w szkle. Widoczni, nawet jakoś obecni, a jednak już poza życiem. 
I teraz, zdaje się, rozumiem już sedno samotności starych ludzi. Niby nic nowego, wiedziałem od dawna - mówiło o tym wielu, m.in. Zdzisław Beksiński:
Natomiast najbardziej mi brak – choć zabrzmi to może śmiesznie – naszego rodzinnego kodu wewnętrznego. Gdy ludzie żyją całe lata razem, wytwarza się tyle powiedzeń, przezwisk dotyczących znajomych, nawiązań do przygód i zdarzeń z czasu studiów. Rzucało się hasło i... wiadomo było, o co chodzi. Wystarczyły dwa słowa, aby się porozumieć. Nagle po śmierci żony i syna jest to już martwy język.

Ale wiedzieć a rozumieć - są to  dwie różne rzeczy. Co z tego, że obok są ludzie, kiedy obcy i obojętni. Fizyczna obecność to jedno, a sekretny "wewnętrzny" kod kulturowy/językowy (na jedno w sumie wychodzi) to jeszcze ważniejsza sprawa. Najważniejsza. I jeszcze empatia. W życiu ludzi, społeczności i narodów. Nie dajcie sobie wmówić, że jest coś ważniejszego. 
Acha - są jeszcze pytania. Nie łudźmy się, pozostaną bez odpowiedzi:


na początku pytasz
gdy tylko nauczysz się układać zgłoski w słowa
pytasz wszystkich
o to kim jesteśmy
co tu robimy i dokąd
będziemy musieli iść potem
każdy z nas odpowiada ci inaczej
a później znika
i wreszcie zostajesz sam
ty i cisza którą lepiej zagłuszyć myślą
i słowem aniżeli płaczem
a wtedy na swoje pytania
już nie chcesz otrzymać odpowiedzi
twoim pragnieniem jest tylko
żeby je ktoś usłyszał


(Robert Konca, Herezje, Siedlce 1996, s. 6.)

Okładka Herezji
zaprojektowana przez Ireneusza Parzyszka.

*  

Nie wiem czemu ale dziś nieustannie dźwięczy mi w głowie "Od Włodawy" Jana Kondraka. Głęboka, korzenna, gęsta od znaczeń i odniesień. Przedziwnie miesza frywolność tekstu z powagą i smętkiem wystylizowanej na staropolską melodii. I jakby uroczysty dźwięk nadawał nowych znaczeń lekkim słowom... Wiele lat temu słuchałem tego na żywo z konfratrami z Koziegorynku. Wtedy i teraz wbija w fotel.   


i - także Kondraka - "Piosenka w samą porę":


"Chwile co w nas - jak ikona". Pięknie!

niedziela, 21 stycznia 2018

Oto widzę ojca swego... / Behold, I see my father...

Skąd przychodzimy - stąd przyszli nasi przodkowie. Babcie, dziadkowie, prababcie i pradziadkowie i dalej, dalej i dalej... Zanim przeszli swój krąg na kole czasu, mieli piękne/sprawne ciała, pragnienia i pomysły na świat. Warto o tym pamiętać, zwłaszcza dziś. Byli kim jesteśmy dziś, będziemy kim są teraz. Melchior Wańkowicz ponoć mówił, że nie poda ręki nikomu kto nie zna nazwiska prababki z domu (czyli panieńskiego). Nie bądźmy tak radykalni, wystarczy że postaramy się dobrze zrozumieć żyjących lub nieżyjących przodków - naszych i wszystkich innych. I uważać na pochopne osądy ich i ich nieistniejącej już rzeczywistości...



*

Wiersz współtwórcy bloga zawiera jego - nieco hipotetyczny jeszcze - wywód genealogiczny. Impulsem do frazy zawierającej "pomniki na dworcach kolejowych" miała być statua mitycznego irlandzkiego herosa Cú Chulainna, znajdująca się co prawda nie na dworcu - ale w budynku dublińskiej Poczty Głównej. "Genealogia" pochodzi z tomiku "Krystalizacja".

*

Artur Rogalski


Genealogia


witaj

witajcie

witajcie z przed i zza horyzontu
witajcie ze wschodu i zachodu
witajcie z bliska
witajcie z oddali

z mroków północy
rzucani w otchłań Wallhalli
poznaliście nieodparte argumenty żelaza
z wściekłością i bez zgody
nieracjonalni na szczęście

i wy co bez względu na przeszkody
dywanem stepu pędzący
w zachody słońca

zakłóciliście
dogmaty przestrzeni
odwieczne przykazania odległości
mrok liści i blask ziemi
połączyły się
a szarość to kolor nicości
nie znikliście na szczęście
nie pochłonęła was pauza
rozpadlina pomiędzy barwami
wędrujecie
w interwale
pomiędzy zmierzchem a nocą
kiedy wszechświat ociera się o szyby
i nie ma już progów
pomiędzy „teraz” a „zawsze”

wtedy przybywacie

odeszliście bez asysty bogów
i orszaku bohaterów
łączą nas tylko myśli niewypowiedziane

że tym z baśni i sag
wystarczą pomniki na dworcach kolejowych
a nasz podziw
nad etiudą łąk
graną dźwiękami wieczoru
bezkresny




I tłumaczenie Iwony Cymerman / Translated by Iwona Cymerman:


GENEALOGY


Hello

Welcome

welcome from before and from behind the horizon
welcome from east and west
welcome from near
and welcome from far away

from the gloom of the north
thrown into the Valhalla's abyss
you've learned the irresistible arguments of iron
with rage and without permission
fortunately irrational

and you who regardless of the obstacles
speeding on the carpet of the steppe
toward sunsets

you disrupted
the dogmas of space
the eternal commandments of distance
the darkness of leaves and the glow of the earth
joined together
yet gray is the color of nothingness

you have not disappeared, luckily
have not been engulfed by a pause
by a rift between colors

you still wander
in the interval
between dusk and night
when the universe rubs against the window panes
and there are no thresholds anymore
between "now" and "always"

you arrive at that time

you left without the help of the gods
and the retinue of heroes
and we are connected only by the unspoken thoughts

that for those from fairy tales and sagas
monuments at railway stations are enough
and that our admiration
for the etude of meadows
played by the sounds of the evening
is boundless


sobota, 20 stycznia 2018

Słowa i płatki śniegu / Words and the snowflakes

Zima za oknem. Zatem dziś w cyklu wierszy styczniowych będzie Nieprzeczytane - o słowach i płatkach śniegu. Są bardziej podobne do siebie niż się to wydaje. A przy okazji małe przypomnienie dziesiątego albumu Kate Bush pod tytułem 50 Words for Snow (2011 r.)Z siedmiu piosenek na tę porę roku wybieram otwierające płytę Płatki śniegu (Snowflakes). I słowa o śnieżynkach, które opadają, gubią się i odnajdują... Jak słowa. Jak ludzie.

*

Artur Rogalski


nieprzeczytane


wiersze najlepiej
zabijać zimą

wiosną i latem
trochę słońca
trochę ciała dziewczyny z naprzeciwka
trochę kolorów
twórcza niemoc
słowa wirują
w powietrzu bez lęku
dzięki kształtom i ochronnym barwom
niewidoczne w plątaninie róż i jaśminu

zima
sprzyja ostatecznym rozwiązaniom
ślady zwrotek na śniegu
są tak dobrze widoczne

zimą
literom trudno
obronić się przed pułapkami
aby żyć potrzebują światła
mrok odbiera im siły

w końcu ostrożnie wchodzą na kartkę
zwabione z przestrzeni
obietnicami aplauzu
długowieczności pomiędzy wygodnymi okładkami
wydaje się że to już tak blisko

szeregi
zastygają w oczekiwaniu 
na spełnienie

lecz po chwili
bezgłośny wrzask
zdań
kiedy dobrotliwy autor
bóg ojciec opiekun
zgniata kolejny transport metafor
w dłoni
i kieruje kroki w stronę
krematorium z białych kafelków

Piec, fot. Budowniczy Katedry 2018

zimą
ptaki wydziobują
resztki słów

ze śniegu

przekład Iwony Cymerman/translated by Iwona Cymerman:


THE  UNREADED


it's best to kill poems
in winter

in spring and summer there is
a bit of sun
a bit of body of the girl across the street
some colors
some creative impotence

spinning words
so fearless in the air
by virtue of the shapes and the protective colors
out of sight in a tangle of roses and jasmine

winter
favors the final solutions
traces of the stanzas on the snow
are visible indeed

in winter
it is difficult for the letters
to defend against traps
they need light to live
darkness deprives them of strength

in the end they carefully enter the paper
lured out of space
by the promises of applause
and longevity between comfortable covers
it seems so close

ranks
freeze in anticipation
of fulfillment

but after a moment
sentences scream soundlessly
when a kindly author
god father guardian
crushes another transport of metaphors
in his hand
and directs his steps towards
a crematorium of white tiles

in winter
the birds peck away
the remnants of words

from the snow

*

Kate Bush
za: https://pl.pinterest.com/simonavery001/kate-bush/


Kate Bush


SNOWFLAKES


I was born in a cloud...
Now I am falling.
I want you to catch me.
Look up and you'll see me.
You know you can hear me.
The world is so loud. Keep falling. I'll find you.
We're over a forest.
There's millions of snowflakes.
We're dancing.
The world is so loud. Keep falling and I'll find you.
I am ice and dust. I am sky.
I can see horses wading through snowdrifts.
My broken hearts, my fabulous dances.
My fleeting song, fleeting.
The world is so loud. Keep falling. I'll find you.
My broken hearts, my fabulous dance.
My fleeting song.
My twist and shout.
I am ice and dust and light. I am sky and here.
I can hear people.
I think you are near me now.
The world is so loud. Keep falling. I'll find you.
We're over a forest.
It's midnight at Christmas.
The world is so loud. Keep falling. I'll find you.
I think I can see you.
There's your long, white neck.
The world is so loud. Keep falling. I'll find you.
Now I am falling.
Look up and you'll see me.
The world is so loud. Keep falling. I'll find you.
In a moment or two.
I'll be with you.
The world is so loud. Keep falling. I'll find you.
Be ready to catch me.1.gif
The world is so loud. Keep falling. I'll find you.

Styczeń, fot. Budowniczy Katedry 2018

niedziela, 14 stycznia 2018

Baśnie peryferyjne, cz. 2 / Peripheral tales, part 2


Robert Konca


BAŚNIE PERYFERYJNE, cz. 2


Wakacje, a często i ferie zimowe, spędzałem natomiast u rodziny na zachodnich peryferiach, a właściwie już poza granicami Miasta. Wujek na początku Ery Generałów był na etapie budowy traktorów. Niektóre z nich miały lepsze osiągi niż produkowane seryjnie Ursusy, choć wtedy te serie były jakieś krótkie i były one, te Ursusy, praktycznie nie do kupienia. 


Fot. Michał Oleksiej


Poza tym często brakowało też paliwa, a traktory Wujka jeździły na wszelkie płyny trochę gęstsze od wody. Parafrazując znane powiedzenie z jeszcze wcześniejszych czasów: „Gdybyśmy mieli blachę, robilibyśmy traktory. Ale nie mamy paliwa”. Tymczasem Wujek rano wyprowadzał spawarkę z garażu, a wieczorem już testował nowy ciągnik na długiej prostej wzdłuż kurnika. Wkrótce cała okolica jeździła na tych traktorach. Każdy z nich oczywiście był niepowtarzalny, a jednocześnie z daleka było widać, że wyszły spod tej samej żylastej ręki. Po nasyceniu lokalnego rynku sprzętem rolniczym przyszła pora na następne wyzwania, mające tym razem na celu opanowanie przestrzeni powietrznej. 
Po przejrzeniu pokaźnej sterty kolejnych numerów Młodego Technika, Wujek zamknął się na dwa dni w garażu, którego okna rozbłyskały światłami spawarki. Po dwóch dniach, gdy wyszedłem rankiem z domu, przed garażem zobaczyłem sporej wielkości urządzenie z potężnym wirnikiem od wentylatora, który wcześniej wisiał zapewne w kurniku. Wujek, którego początkowo nie poznałem, bo cały był ubrudzony czarnym smarem, powiedział, że to na razie prototyp, i że będziemy tym helikopterem latać najdalej do sadu, i że dobrze się składa, bo czereśnie wyjątkowo obrodziły, a najładniejsze rosną na samych czubkach. No i polecieliśmy z wiaderkami na czereśnie. Po kilkunastu metrach coś odpadło z maszyny i wpadliśmy w małe turbulencje, ale Wujek uspokoił mnie, że to się później dospawa. Tak więc zbiory czereśni poszły piorunem, a w międzyczasie Wujek kupował w Mieście każdy numer Młodego Technika i sporządzał skomplikowane rysunki helikoptera – jak się wyraził – drugiej generacji. We wrześniu musiałem wrócić do szkoły, do Miasta. Kiedy znowu przyjechałem na ferie zimowe, helikopter był już prawie gotowy. Niestety, z powodu obfitych opadów śniegu trzeba było odłożyć ten projekt na później, bowiem pilną potrzebą stała się budowa skutera śnieżnego. Powstał on bardzo szybko, na bazie prototypu helikoptera, który został pozbawiony wirnika, zaś wyposażony w stalowe płozy i silnik od któregoś z większych ciągników. Bez problemów wyciągał sześćdziesiątkę, albo i lepiej. 
Na pierwszą wycieczkę wyruszyliśmy do oddalonego o kilka kilometrów na północ jedynego w całej okolicy przydrożnego baru, w którym zawsze można było dostać piwo. Z fasonem zaparkowaliśmy skuter w zaspie pod schodami baru, w którego oknach zauważyłem zaciekawione twarze podchmielonych klientów. Pewnie już dużo wcześniej słyszeli hałas naszej pędzącej maszyny, bo po drodze zgubiliśmy gdzieś w śniegu tłumik, ale to się przecież potem dospawa. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że już latem przeżyją w tym samym miejscu większe zdumienie... 


Fot. Michał Oleksiej

cdn.

Niebo w styczniu / The sky in January

Była noc październikowa Iwony Cymerman, była noc grudniowa Roberta Koncy, a teraz nadszedł czas na noc styczniową Milana Rúfusa. 
Niżej zamieszczony tekst pochodzi ze zbioru Wiersze (Kraków 1977, w cyklu "Humanum est"); przekładu z bratysławskiego wydania Básni (1975 r.) dokonała Danuta Abramowicz. Ona też wybrała wiersze i opatrzyła je posłowiem. Milanowskie wspomnienie styczniowych nocy znalazło się na str. 84-85:

Okładka Wierszy Milana Rúfusa 
projekt obwoluty - Andrzej Darowski

*
"Ostatnio zdarza mi się myśleć o styczniowych nocach. Głębokich, pełnych wewnętrznych rozbłysków, z wiecznie śpieszącymi się, rzadkimi chmurami. Z mrozem, w którym powietrze i wszystkie rzeczy w nim trzaskają drobno i sucho niczym grzebienie we włosach kobiet. Z wędrownymi wirami pyłu śnieżnego, sunącego przez świat niczym królewski welon czystej, niemal wesołej, rozdzwonionej śmierci. W takie to noce zwierzyna opuszcza swoje ostępy i zbliża się do osiedli ludzkich. 

Tatranská Javorina
Słowacja, koniec października 2008 r.

Lękliwie, a więc na swój zwierzęcy sposób z godnością. Przypominam sobie, jak w takie noce widywałem w Tatranskiej Poliance jelenie. Najpierw długo stały na skraju lasu, a kiedy w budynkach pogaszono światła, zbliżały się ostrożnie, szukając na ścieżkach kawałków chleba. Potem odeszły. W ich przyjściach i odchodzeniu był jakiś głęboki sens, coś, co mnie jako człowieka napełniało dziwnym smutkiem, aż poczułem potrzebę wiersza tak absolutnego, że go nie można było napisać. Dziś przywołuję ich obraz, jakby wtopiony w bursztyn, w tę noc pełną gwiazd na śniegu a szronu na niebie - i jeszcze, i jeszcze raz uzmysławiam sobie, jak przychodziły wziąć chleb i trzęsły się przy tym o swoją wolność. Twarzą w twarz wobec tego obrazu uzmysławiam sobie dzieje ludzi, niezrozumiały proces, w którym człowiek wolny stał się człowiekiem domowym, przywiązanym do miski zwanej stopą życiową, do miski, która jest coraz pełniejsza, łańcuchem, który staje się coraz krótszy.

Kościół św. Anny w Tatranskiej Javorinie. 
Słowacja, koniec października 2008 r.

Ale i poeta jest synem człowieka, jest tylko synem kobiety, śmiertelnym synem kobiety. 
Zrozumiecie chyba, dlaczego dlaczego było mi tak cudownie smutno przy spojrzeniu na zwierzynę lękliwie podchodzącą do skórki chleba i odchodzącą z ogromną elegancją; ryzykowały coś niezastąpionego, ponieważ nie miały wyboru. Właśnie ze względu na ten niepokój były mi tak drogie: bo były podobne do nas, których zima naszego człowieczeństwa od dawna już zmusza do wymieniania chleba za wolność, aż nas to w końcu nie boli.
*

Nie dotarłem jeszcze do źródła owego wspomnienia - Danuta Abramowicz wspomniała, że Rúfus zamieścił je "w jednej z autobiograficznych prac". Gdy tylko odkryję jaka to praca - niezwłocznie poinformuję czytelników. Kwestia czasu. 
Paralele pomiędzy pragnieniem przeżycia zwierząt (zatem swoistym luksusem w ich świecie)  i ludzką potrzebą wygody i luksusu, są może nawet aktualniejsze dziś niż wtedy gdy opisywał to Rúfus. Zwłaszcza, że w biedniutkiej Słowacji (ówcześnie złączonej z Czechami) ta stopa życiowa naprawdę wysoka nie była.  
Obecnie skala zniewolenia jednostki przybiera formy wręcz groteskowe - i wszystkich nie tylko to nie boli, ale chcą tego zniewolenia całym sercem i duszą! Człowiek wolny stał się człowiekiem domowym a człowiek domowy człowiekiem korporacyjnym. Taka ewolucja ku przepaści. Może ktoś uzna to za żart ale wielu niewolników w starożytności dysponowało większym marginesem wolności niż dzisiejszy "wolny" człowiek pracujący. Człowiek-robot, człowiek-automat, człowiek-konsumujący. Witamy w nowym, lepszym świecie panie Rúfus!

*

Opis styczniowej górskiej nocy powoduje, że ciarki przechodzą po grzbiecie. Fragment poświęcony pragnieniu "wiersza absolutnego" jest - jak sadzę - szczególnie bliski wszystkim ludziom pióra, którzy doświadczają częściej lub rzadziej takowej iluminacji. I opowieść o kontekście tego pragnienia, niejako w kontrze do innego przywoływanego na blogu mistrza  - Roberta Juarroza. Dwaj mistrzowie, dwa systemy sztuki tworzenia. 

W króciutkim wspomnieniu znajdują się, a jakże, elementy magiczne. "Z wędrownymi wirami pyłu śnieżnego sunącymi przez świat niby królewski welon [...] śmierci". Ten fragment odsyła nas do fascynującej i przerażającej przestrzeni - pandemonium powietrza. Stary mistrz doskonale wiedział co oznaczały i jaki kontekst w słowiańskiej demonologii miały "wiry pyłu", które czasem można zaobserwować na polach latem; zimą, podczas śnieżnej zawiei łatwo je dostrzec w każdym miejscu, zwłaszcza w górskich kotlinach i na halach. Świat demonów powietrza był dla Słowian światem wrogim i niebezpiecznym. Przebywający w nim płanetnicy, latawce, wiatracznicy, diabły powietrzne, duchy wisielców sprowadzały różnorakie nieszczęścia na stąpających po twardym gruncie. Lecz o ile płanetnika albo latawca (demony pogody) dało się jeszcze jakoś okpić lub oswoić, a nawet posiąść jego nadnaturalne umiejętności to wir powietrzny wywodził się z głębszej, mroczniejszej otchłani. Tak pisał o tym profesor Bohdan Baranowski w swojej fascynującej książce W kręgu upiorów i wilkołaków (Łódź 1981, s. 128): 
Osobnym zagadnieniem może być  sprawa szeroko rozpowszechnionych na dawnej wsi wierzeń w magiczną i wielce dla ludu szkodliwą działalność "wirów" lub "cugów" powietrznych [...] zjawisko huraganów, czy nawet zupełnie niewielkich wirów powietrznych tłumaczono zwykle jako przejaw działalności istot demonicznych, a więc najczęściej diabłów, lub potępionych dusz wisielców. Stąd też tak częste powiedzenia znane w podobnych brzmieniach na całym niemal obszarze ziem polskich, jak np. "diabeł leci i macha ogonem", "diable wesele", "diabeł tańcuje i ogonem zamiata", "diabły tańcują bo się ktoś powiesił", "wisielec tańcuje", "leci dusza z wisielca",  itp.       
Okładka W kręgu upiorów i wilkołaków
Bohdana Baranowskiego
wg projektu Stefana Drobnera
(także autora świetnych ilustracji
do niniejszej książki)

Baranowskiemu wtórują Barbara i Andrzej Podgórscy, autorzy Wielkiej Księgi Demonów Polskich (Katowice 2005), którzy przytaczają inną, demoniczną genealogię wiru powietrznego - miał on wywodzić się z pradawnych pogańskich wierzeń w demona wiatru, być może tożsamego z Pochwistem, Poświstem lub Pogwizdem. Według ludowych przekazów śląskich "taki wir to «zło» lecące powietrzem [...], «powicher», to jest ruch powietrza, wir w którym zły duch siedzi, sam diabeł". A i inne powietrzne, realne przecież istoty miały swoje złowrogie znaczenia. Chociażby Lelek Kozodój dziwaczny, nieco odrażający z wyglądu ptak, który miał przenosić do Wyraju dusze zmarłych; czasem sam był takowej duszy symbolem. Albo i łowcą dusz - jak u H.P. Lovecrafta... Kwestia do rozwinięcia.  
Milan Rúfus poszedł wszakże o krok dalej. W jego tekście wir powietrzny staje się welonem samej cesarzowej demonów - Śmierci. Fakt, że poeta, po hrabalowsku oswaja Otchłań i przydaje śmiertelnemu korowodowi rozdzwonionych, "niemal wesołych" znaczeń, ani na jotę nie czyni obrazu mniej przerażającym. I mniej tajemniczym - jak owe wewnętrzne rozbłyski nocy. 
Wręcz przeciwnie....    

Milan Rúfus. Milan Rúfus. Milan Rúfus po trzykroć!
     
Okolice Lodowego Szczytu tuż przed burzą śnieżną
Słowacja przełom października i listopada 2008.

niedziela, 7 stycznia 2018

Cygan pisze Ikonę / Gypsy paints an Icon

Prawosławne Boże Narodzenie 2018 - upłynie pod znakiem karpackiej Ikony opisanej w wierszu Roberta Koncy Cygan pisze Ikonę. Ikony, okna w inny Świat, tajemniczego szkiełka do nieznanej, doskonałej przestrzeni. A szkiełka tworzą niedoskonali ludzie... Wiersz Roberta mógłby być mottem do niniejszego bloga. Zwłaszcza dwa ostatnie wersy: 

napisać ją i odejść
ustąpić miejsca światłu

Czy jest coś bardziej fascynującego  od roztopienia się w swym utworze? Jak budowniczowie katedr. W większości – mimo rozlicznych powodów i pokus aby upamiętnić się na wieki - znikali w swym dziele. Liczyła się tylko treść – sedno rzeczy, sedno przekazu. I tak być powinno. Dziś opakowanie jest tyleż warte co zawartość. Można powiedzieć – nawet ważniejsze. Takie czasy. W Katedrze rozpoczynały się i zbiegały drogi Wszechświata. Supermarkety (teraz: Galerie!) – to drogi donikąd...   

*


O okolicznościach powstania wiersza opowie (prozą) sam autor. Kiedyś traktowałem takie  uzupełnienia jako zbędne ornamenty. Zmieniłem zdanie gdy podczas jakiejś radiowej audycji usłyszałem Czesława Miłosza opowiadającego o kontekstach swej twórczości. O kontekstach, które z przyczyn oczywistych mogły być znane tylko jemu. Była to opowieść fascynująca, która pozwoliła odnaleźć sedno niektórych utworów, bez owego kontekstualnego narzędzia niemożliwych do wydobycia. 
Nie sposób tutaj uniknąć nawiązania do Roberta Juarroza, który jak już wcześniej wspominałem, nie tolerował żadnych dodatków do tekstu literackiego. Jest to skrajne podejście, jednak trzeba pamiętać, że bywają też tacy, dla których kontekst i opracowanie były/są ważniejsze od samego utworu. W kulturze popularnej kontekst dzieła przybiera wręcz groteskowe formy (cała machina streszczeń i opowiadań o filmach czy serialach, w których nie wiadomo już co jest pierwsze - resume, czy opisywane przez nie "dzieło"). Ale są to już kwestie ściśle związane z popytem i podażą działów marketingowych. 
Ci którzy pamiętają czasy socjalizmu/realizmu magicznego pamiętają zapewne wstępy do dzieł literackich (czasem niemal dorównujące rozmiarowo treści dzieła). Czarno na białym udowadniano tam, że np. Jean Valjean był w prostej linii, genetycznie, przodkiem działaczy PCF, a Javert to pradziadek funkcjonariuszy-pałkarzy Vichy. A gdyby, a gdyby, a gdyby... wszystko działo się w sanacyjnej Polsce to byliby to Janek Wałżyn z KPP i Bolesław Żawiur z granatowej policji..., etc., etc. Wszystkie literackie rzeki i źródła zgrabnie kierowano do politycznego zalewu (zlewu). Ale to były inne - niemerkantylne - potrzeby i prawdy. Prawdy czasu, prawdy ekranu, że tak powiem. Zresztą bieżąca polityka ma zawsze swoje określone zadania...
Dystansując się od tego typu działań nie zgodziłbym się jednak na radykalne pozbawianie dzieła dołączonych ram - dopowiedzeń, uwag, wstępu, posłowia, etc. Bez nich - często - tekst  jest jak katedra  bez witraży. Dałoby się tworzyć nie zastanawiając się, nie rozmawiając i nie komentując rzeczywistości tworzenia, jego sensu i  tła?
Gdybyśmy jednakowoż przyjęli ściśle postulat Juarroza, to jest furtka pozwalająca na ominięcie jego restrykcyjnych zasad (Polak potrafi!). O kontekście utworu, o kulisach jego powstania, o rzeczywistości towarzyszącej może opowiedzieć inny utwór literacki. I co Wy na to? Tak właśnie będzie teraz. Prequel do wiersza Cygan pisze Ikonę jest ścisłym, niemal kronikarskim zapisem wydarzeń prowadzących do wiersza; rzeczywistości która wiersz opowiedziała.  
Ksiądz, Rusin, Cygan, miejscowości, zapisy dialogów i podróż – są jak najbardziej autentyczne. 


*

Robert Konca


CYGAN PISZE IKONĘ. PREQUEL


– Myślisz, Robo, że jest mi po drodze z tym rasizmem? To grzech, ja się z tego ciągle spowiadam! – znajomy ksiądz ewangelicki, którego parafia obejmująca dzikie tereny południowo-wschodniej Słowacji, należała do najbiedniejszych regionów Unii Europejskiej, z rezygnacją opróżnił trzeci już kieliszek boroviczki. 
– Popatrz na nich – obszernym ruchem ramienia wskazał na kolorowe i hałaśliwe grupy Cyganów krążące po średniowiecznym rynku miasteczka, a był to gest króla, którego właśnie zmuszono do abdykacji – Są w nieustannym ruchu, jak cząstki elementarne. I zawsze coś kombinują. Jakiś przekręt, lewiznę, aferę. Kiedyś pojechałem do ich slumsów pod Rožňavą, z jedzeniem i lekami. Daję żarcie dwunastoletniemu chłopcu, a on prawą ręką bierze je ode mnie, zaś lewą z niewinnym uśmiechem, w którym jednak widziałem odcień drwiny i pogardy, próbuje wyciągnąć mi portfel z kieszeni. Znam takich, co nawet skończyli studia. Pomagałem im, kupowałem książki, załatwiałem potem pracę w urzędach i firmach. I wiesz, co? Żaden nie pracował dłużej niż dwa miesiące. Wszyscy wylądowali z powrotem w slumsach, z plastikową butelką taniego wina w ręku i z torebką kleju na głowie. Z pięciu lat studiów nie pamiętali niczego. Myślę, że nie miało do dla nich najmniejszego znaczenia, jakby się w ogóle nie zdarzyło. Mówię ci, to jakaś genetyczna skaza. Cyganie tak po prostu mają. Inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, choć bardzo bym chciał...
– Nie wierzę, że nie spotkałeś porządnego Cygana. Ja wielu takich spotkałem, a przecież nie żyję tutaj na stałe, w przeciwieństwie do ciebie.
– Ty to jednak naiwny jesteś, Robo. Poeta. Chociaż... – ksiądz nagle zamyślił się, a jego wzrok skierował się gdzieś ponad kolorowe kamieniczki i pobliski zamek, ku nieskończoności. – Podobno jest taki jeden Cygan. Rusini mówią, że to święty człowiek. Ikony pisze. W górach przy wschodniej granicy mieszka, w pustelni. Ale to pewnie tylko rusińska legenda...
–  Sprawdzimy? Jedziemy na wschód?
 Jesteśmy na wschodzie. W sumie nie jest daleko... – oczy mu nagle rozbłysły i w tamtej chwili wyglądał jak Indiana Jones na tropie zaginionej Arki Przymierza. Błyskawicznie podniósł do ucha smartfona, nazywanego tu chytrym telefonem.
  Po krótkiej rozmowie w dialekcie wschodnio-słowackim szybko wstał i oznajmił: – Jedziemy! Za kwadrans mamy osobowy do Humennego.
   W Humennem przesiedliśmy się na pociąg do Stakcina, gdzie tory się kończą, a dalej są już Karpaty. W Stakcinie, w jakiejś uroczej spelunie, pamiętającej chyba czasy Masaryka, a może i Franciszka Józefa, czekał na nas stary Rusin o wyglądzie patriarchy. Po wychyleniu kieliszka śliwowicy zadzwonił do kogoś i długo coś mu tłumaczył pełnym szacunku szeptem; po następnym kieliszku narysował mapę na serwetce i wręczył ją księdzu jak relikwię. Kiedy wychodziliśmy, na pożegnanie powiedział nam tylko: 
– Podobno On już prawie nie mówi...
I tak ewangelicki ksiądz wraz z poetą-heretykiem, ruszyli na pielgrzymkę do pustelni        Cygana, który pisze ikony. 


Cerkiew w Stakcinie / Stakčínska Cerkva
fot. Boris Dovala
(za: http://www.panoramio.com)

*

Robert Konca


CYGAN PISZE IKONĘ



przenieść

z miejsca na miejsce
swoją ciemność
nie pytając dlaczego

pełznąć w pierwotnym mroku

podczas gdy ręka 
po omacku 
dotyka widma twarzy

która lśni po drugiej stronie ciemności 

jak jasne okno
przywołujące ślepca

napisać ją i odejść

ustąpić miejsca światłu


I tłumaczenie Iwony Cymerman:


GYPSY PAINTS AN ICON


to move
one's darkness
from place to place

without asking why

creeping in the original darkness
while the hand
blindfold
touches the spectrum of the face

which shines
on the other side of the dark
like a bright window
calling the blind

to write it and leave
give way to light



Ikona: Zmartwychwstanie Chrystusa,
św. Mikołaj Cudotwórca w otoczeniu wizerunków
Matki Boskiej, Sąd Ostateczny i "prazdniki".
Muzeum Narodowe w Warszawie
(zaczerpnięte ze strony MNW Cyfrowe)

2022. Nowy początek

Długo nic się tu nie działo. Najwyższy czas to zmienić. Zaczynam od wiersza na Nowy Rok i z nadzieją wracam do działania. Arur Rogalski *** ...