niedziela, 15 kwietnia 2018

Paganini i Lipiński, cz. 1

Dziś miała być dalsza część poświęcona XIX-wiecznym systemom walki, ale czy przy tak pięknej niedzieli mamy myśleć o kaleczeniu bliźniego swego? Nie uchodzi, nie uchodzi... Zatem nie będzie bicia, będzie muzyka. A jest i smutna okazja aby o niej wspomnieć - przedwczoraj zmarł Miloš Forman, autor najlepszego w dziejach kinematografii filmu o potędze dźwięków - czyli "Amadeusa"...

*

Skorzystam z Pamiętnika Ludwika Jabłonowskiego (szwagra Aleksandra Fredry, którego to Fredry Jabłonowski szczerze nie cierpiał), gdzie o systemach walki - i nie tylko - można dowiedzieć się niemało... Ponieważ hrabia Ludwik był weredykiem, kąśliwcem i uszczypliwcem wyznającym mądrą zasadę, że życie jest nieustanną batalią ludzi i narodów - z tych własnie powodów jego pamiętnik pełen jest obrazów walk dnia codziennego i czasów prawdziwej wojny (pamiętnikarz walczył dzielnie w Powstaniu Listopadowym). Ale oprócz nich - także tysięcy innych fascynujących szkiców z życia w wieku XIX, spisanych przez równie fascynującego, zagadkowego człowieka. Bo Jabłonowski, pod pancerzem ukutym z arogancji, złośliwości i zgryźliwości skrywał nieśmiałego i wrażliwego idealistę (obdarzonego przy tym wielkim poczuciem humoru). Nieszczęśliwe dzieciństwo i smutna młodość odcisnęła się jednak trwałym piętnem mizantropii na przyszłym kronikarzu... 



Aleksander hr. Jabłonowski, h. Grzymała,
litografia Ignacego Kobylańskiego

W Pamiętniku Ludwika Jabłonowskiego (wydanie krakowskie z 1963 r., ze wstępem Karola Lewickiego) pojawiła się krótka (i jak to zwykle u niego mocno doprawiona żółcią), wzmianka o arcymistrzu skrzypiec Nicolò Paganinim. Jabłonowski oglądał go na żywo w Wiedniu, w 1828 r., podczas pierwszego europejskiego tournee skrzypka. Oddajmy zatem głos pamiętnikarzowi... 
Jest początek roku 1828. Osiemnastoletni Ludwik jedzie z siostrą Zofią z Jabłonowskich Skarbkową do Wiednia. Zofia kończy właśnie sprawę rozwodową ze Stanisławem Skarbkiem, zaś jej brat po raz pierwszy ma okazję ujrzeć "inny świat". Wiedeń oszałamia przyszłego pamiętnikarza, chłopiec rzuca się w wir wielkiego miasta, chłonąc wszystkie szczegóły jak gąbka:

Gdy pięknym lipcowym wieczorem przez Tabor i Jägerzeil wjeżdżałem do miasta, bogactwo, swoboda, wesołość rojących się ulicami tłumów, przepych al giorno oświetlonych kawiarni, rozmaitość wystaw, dziwne na mnie robiły wrażenie. Świat wydał mi się piękny, uroczy, wabiący, a pierwszy i ostatni raz w życiu zdawał się uśmiechać do mnie. Takich chwilowych wrażeń udzielić trudno, a o rzeczywistości cóż mówić? Słyszałem maestra Paganiniego, jak czarny,  paskudny Włoch do nieudanego satyra podobny, jedna po drugiej niby przypadkiem rwąc strunę na ostatniej kończył koncert. Widziałem - jeden podobno z pierwszych w Europie - żyrafę, dar starego chediwa M[ehmed] Alego, przysłaną wraz z 5 arabami cesarzowi [...] widziałem jak Niemiec jakiś w szale ubóstwienia ukląkł przed posagiem Tezeusza i z złożonymi jak do pacierza rękoma wołał "Napoleon", "Canova", "Paganini"! Ktoś się rozśmiał, ja zrozumiałem, bo co wielkie to i bratnie; gdyby nie ta przeklęta nieśmiałość byłbym przy nim ukląkł. 

Tyle Jabłonowski. Krótki fragment - a ileż tu wrażeń, odczuć, fascynacji! Wszystko - Paganini, żyrafa Mehmeda Alego, posąg Tezeusza, dłuta Antonia Canovy - przesuwa się jak na szaleńczej karuzeli. Przypomina to nieco tok opowiadania z pamiętników Władysława Wężyka. Dodajmy, że Jabłonowski był wielkim admiratorem Napoleona, którego w pamiętniku nazywa zawsze per "Wielki". Jakakolwiek próba umniejszenia Cesarza doprowadzała go do pasji - jak chociażby podczas wizyty w Schönbrunn:
Pokazywano mi duże plamy na obiciu. Wielki [Napoleon - AR.) zrobił je, goląc brodę, mydlinami a oprowadzający fagas zabluźnił: "Tak źle był ten człowiek wychowany".      
*

Wracając do Paganiniego - ten nie czerpał profitów z urody tylko z wirtuozerii muzycznej i wzorcem urody męskiej faktycznie nie był. Złośliwy Jabłonowski nie rozminął się zanadto z prawdą, co poświadcza dagerotyp z podobizną wirtuoza (wykonany ok. 1840 r.):




Potwierdzają to także tysięczne karykatury z epoki, znęcające się nad wątpliwą urodą skrzypka, która przecież nie umniejszała zachwytu tłumów; co znamienne - jedna z karykatur podpisana była kąśliwie "Współczesny Apollo". Podobnie, choć nieco inaczej było z licznymi portretami i popiersiami Paganiniego, gdzie mimo retuszów i uszlachetnień nie ukrywano specyficznych szczegółów jego wyglądu: 







A propos wzmianki z Pamiętników Ludwika Jabłonowskiego - koniecznie chciałbym przypomnieć scenę z filmu "Paganini. Uczeń diabła". Główną rolę zagrał w nim David Garrett, równie podobny do Paganiniego jak i do mnie (czyli wcale, niestety). Ale jest prawda czasów, jest też prawda ekranu i filmowy Paganini w scenie, gdzie struny pękają (niby przypadkiem - jak u naszego kronikarza) wygląda tak:


Ha! Gra jak Paganini, ale przyznam, że były filmy, w których wygląd zewnętrzny wirtuoza skrzypiec był dużo bardziej zbliżony do oryginału. Taki Paganini (w interpretacji Klausa Kinskiego) - to rozumiem!:




*

Jeśli jednak mówimy 'Paganini' to musimy także dodać 'Karol Lipiński'. Drugi w dziejach po Paganinim, a niektórzy twierdzą, że nawet równorzędny Włochowi arcymistrz skrzypiec. I tu pojawia się miły sercu wątek, bowiem Lipiński urodził się w Radzyniu Podlaskim, jego ojcem był Feliks Lipiński, kapelmistrz Potockich.
Polska publiczność miała okazję słuchać kilkukrotnie włoskiego wirtuoza - w 1829 r., w Warszawie (podczas koronacji cara Mikołaja I na króla Polski), oraz kilka miesięcy później w Poznaniu. Razem z nim grał wtedy Lipiński, który wspólnie koncertował z Włochem już w 1818 r. Jako najwybitniejsi skrzypkowie swoich czasów zawsze byli ze sobą porównywani a Paganini, jakkolwiek świadom  swej doskonałości, uznawał wielkość Lipińskiego. Oto dwa wycinki prasowe z 1829 r. - o Paganinim i Lipińskim, podczas warszawskiej koronacji Mikołaja I:    


Gazeta Korespondenta Warszawskiego 1829 r.


Gazeta Warszawska 1829 r.
cdn. 

czwartek, 12 kwietnia 2018

Baśnie peryferyjne, cz. 5 / Peripheral tales, part 5

Robert Konca


BAŚNIE PERYFERYJNE, cz. 5



Po powrocie znad morza zastałem Wujka w garażu nad stertą numerów "Młodego Technika" pewnie z całego ostatniego dziesięciolecia. W kącie stała szklana aparatura pełna rurek i słoików, w której krążył niespokojnie jakiś przezroczysty płyn. Pomyślałem, że budowa helikoptera dobiega końca i Wujek przygotowuje bimber na tę okazję, zwłaszcza, że właśnie nalał sobie do kieliszka płyn z aparatury i ostrożnie wypił. Oczy wyszły mu z orbit, ale nie przełknął, ani nie wypluł, tylko ze skupieniem analizował parametry trunku. Wreszcie wybiegł z garażu i opróżnił usta. Trawa wokół garażu była pożółkła i jakby popalona, więc podejrzewałem, że w ostatnim okresie musiało trafić na tę ziemię wiele takich próbek. 
Wujek wrócił do garażu zamyślony i stwierdził, że nic z tego nie będzie i że trzeba opracować inną technologię. Zapytałem, czy chodzi o helikopter, ale on machnął ręką z roztargnieniem, ściągnął fartuch roboczy i powiedział, że helikopter stoi gotowy w stodole, i że zaraz lecimy po piwo. Gdy otwierał wrota do stodoły nadmienił, że warto zainstalować fotokomórkę. Nowy helikopter był o wiele większy od swojego prototypu i zajmował pół stodoły. Śmigło było potężne, jak w amerykańskich transportowcach wojskowych. Za przestronną kabiną pasażerską, wykonaną na bazie Ursusa, znajdował się luk bagażowy, który bez problemów mieścił dwadzieścia skrzynek. Wujek wyjaśnił, że w związku z rozpoczęciem budowy rakiety kosmicznej musi transportować drogą powietrzną mnóstwo, jak się wyraził, żelastwa. 
No i polecieliśmy. Momentalnie osiągnęliśmy pułap 300 metrów i ruszyliśmy na północ. Po minucie byliśmy nad barem i z nonszalancką gracją wylądowaliśmy na parkingu przed wejściem. Dzień był upalny i wielu okolicznych mieszkańców gasiło tam pragnienie, więc po chwili otoczył nas spory tłum. Ludzie ze zdumieniem oglądali naszą latającą maszynę. Wujek, jakby nigdy nic, przedarł się do środka baru, a następnie załadował dwie skrzynki piwa i, nie wdając się w żadne dyskusje z gapiami, poprosił ich o oddalenie się na bezpieczną odległość, bo będziemy startować. Robota czeka, panowie, wyjaśnił rzeczowo. Wszyscy pokornie spełnili tę sugestię, łapiąc się za słomkowe kapelusze, by nie zerwał ich dziki pęd powietrza. Po dwóch minutach zamykaliśmy wrota od stodoły i z butelkami w ręku poszliśmy na pole za kurnikiem. Stał tam jakiś smukły kształt okryty plandeką od Żuka i stertą gałęzi. Po odsunięciu gałęzi i plandeki ujrzałem trzymetrową rakietę. Stała na wyrzutni zbudowanej z dawno nieużywanego parnika, który od lat walał się w kącie stodoły. Są problemy z właściwym paliwem, powiedział Wujek po chwili milczenia i pociągnął łyk piwa. Ale jutro w południe odpalamy na tym, co jest – dodał – choć wątpię, by udało się osiągnąć pierwszą prędkość kosmiczną, no ale trzeba próbować. 

*

 Było oczywiście do przewidzenia, że pierwsza próba podbicia przestrzeni kosmicznej skończy się niepowodzeniem, więc gdy rakieta po starcie osiągnęła pułap dwóch kilometrów, gdzie nagle przechyliła się ku zachodowi i runęła na ziemię, Wujek spokojnie wychylił się zza rogu kurnika i narysował w zeszycie trajektorię lotu. Słyszeliśmy krótką eksplozję, zatem rakieta nie mogła spaść zbyt daleko. Niezwłocznie wsiedliśmy do helikoptera i polecieliśmy na zachód. Jakieś trzy kilometry dalej, na łące za wsią, zobaczyliśmy kłęby dymu. Szczątki rakiety były porozrzucane w promieniu kilkudziesięciu metrów, a w miejscu upadku stwierdziliśmy obecność niewielkiego krateru, wokół którego leżały krwawe korpusy dwóch krów. Reszta bydła biegała w kółko bez żadnego sensu, powyrywawszy łańcuchy z palikami. Krowy krążyły wokół nas, patrząc z niemym wyrzutem. Typowe objawy stresu pourazowego, stwierdził ze smutkiem Wujek. Wkrótce przybiegł właściciel stada i zaczął nas opieprzać, że, kurna, skutery, helikoptery, że, kurna, rakiety, a to mięso się nawet na tatara nie nadaje, że milicja zrobi z nami porządek i tak dalej. Ale Wujek w ramach odszkodowania obiecał mu traktor i tuzin kurczaków, więc udobruchany gospodarz wyciągnął zza pazuchy flaszkę bimbru. Wujek pociągnął spory łyk, smakował ze skupieniem i zamyślony mruknął, że na tym też, kurna, rakieta daleko nie poleci.
Rok później Wujek z dumą oprowadzał mnie po nowej hali przylegającej do kurnika. Twierdził, że rozwiązał problem paliwa rakietowego; wspominał coś o zimnej, czy też zimowej, fuzji i konieczności zapewnienia chłodziwa. Nie słuchałem tak uważnie, jak kiedyś, bowiem bardziej pochłaniały mnie już dziewczyny i poezja. Dopiero gdy wspomniał o możliwym za kilka lat locie załogowym, i że jak chcę, to mogę polecieć, wróciłem, można powiedzieć, na ziemię. To było moje marzenie: nie tyle sama podróż w kosmos, ile chęć ujrzenia naszej planety z odległości wielu milionów kilometrów. Nie wiem, skąd się to we mnie wzięło; czasami to, co znajduję w swoim umyśle, budzi we mnie zdumienie albo lęk.



cdn.

wtorek, 10 kwietnia 2018

Aleksander Fredro, cz. 2. Był w Siedlcach?

Był. Pytanie tylko ile razy i w jakich okolicznościach. Bezsprzecznie - był pod koniec 1812 r. lub na samym początku 1813 r. powracając z tragicznej kampanii rosyjskiej. Napisał o tym w pamiętniku Trzy po trzy (wydanie z 1957 r., s. 86):
W mojej zaś ucieczce z niewoli na Augustów, Siedlce, Puławy, wśród zamieci, nowych cierpień i niebezpieczeństw, świeci mi tylko jedna gwiazdka [...] 
Są jednak podejrzenia, że Fredro był w Siedlcach wcześniej, w latach 1810-1811 r. Punktem wyjścia dla owych podejrzeń jest informacja zawarta w wykazie oficerów armii Księstwa Warszawskiego opublikowanym przez Bronisława Gembarzewskiego. Brzmi ona tak:

Aleksander Fredro
- podporucznik pułku 4 jazdy galicyjsko-francuskiej 9 VI 1809
- do pułku 13 jazdy 23 I 1810
- porucznik pułku 11 jazdy
- kapitan adjutant-major pułku 14 jazdy 14 IV 1812 

Ostatnia informacja jest błędna. Bowiem w dniu 14 IV 1812 r. Fredro otrzymał nominację, na kapitana, adiutanta-majora ale... w 5 pułku strzelców konnych.  Kim jak kim, ale kirasjerem Fredro nigdy nie był (14 pułk jazdy Księstwa Warszawskiego był jedynym pułkiem kirasjerów w polskiej armii). Choć z drugiej strony niewiele brakowało aby faktycznie hr. Aleksander wstąpił do tegoż pułku;  jak sam pisał: 

"Za wstawieniem się mego brata, którego zastałem w Krakowie, ofiarowano mi miejsce w mającym się formować pułku kirasjerów Stanisława Małachowskiego, ale wróciwszy do pułku zakochałem się i pozostałem na miejscu".

Dodajmy, że wedle stanu służby Fredry, z którego korzystała Krystyna Czajkowska, Fredro został mianowany porucznikiem 11 pułku ułanów w dniu 28 IV 1810 r. Od 1813 r. przyszły pisarz był już oficerem-adiutantem sztabu głównego Wielkiej Armii.  
Mamy tu zatem cztery etapy służby, z czego trzy odbywały się w jednostkach liniowych kawalerii Księstwa Warszawskiego. Dwa - w 11 pułku ułanów (4 pułk jazdy galicyjsko-francuskiej otrzymał potem nazwę 11 pułku ułanów Księstwa Warszawskiego) oraz w 5 pułku strzelców konnych Księstwa Warszawskiego nie budzą wątpliwości. Natomiast epizod w 13 pułku jazdy wydaje się bardzo tajemniczy - o ile rzeczywiście miał miejsce.

*

Gwoli wyjaśnienia: ów 13 pułk jazdy to pierwotnie 1 pułk jazdy galicyjsko-francuskiej, a potem 13 pułk huzarów Księstwa Warszawskiego. Jego żołnierze nazywani byli "srebrnymi huzarami" w odróżnieniu od 10 pułku huzarów "złotych" (różnice w kolorach szamerunku na identycznych mundurach). Sam 13 pułk zasługuje na szersze i wreszcie - rzetelne - opracowanie. Nieścisłości zawarte w Wikipedii wynikające z błędnego przepisania (i tak nieścisłych) informacji od Gembarzewskiego drażnią i denerwują, co z tego, gdy są często powielane. 
Zatem: 13 pułk huzarów - owszem - od drugiej połowy 1809 r. formował się w Lublinie, jak podaje Gembarzewski - na koszt dawnych okręgów lubelskiego, stanisławowskiego i bialskiego. Już u podstaw formowania się pułku jego finansowanie było niejako rozdzielone pomiędzy dwa "nowe" departamenty - lubelski i siedlecki (w skład bowiem tego ostatniego wszedł dawny cyrkuł bialski) i jeden departament "stary" - warszawski (tereny regionu stanisławowskiego weszły w jego obręb). Już pod koniec 1809 r. 13 pułk jazdy  został rozlokowany w nowopowstającym departamencie siedleckim. Od końca 1809 r. do 1812 r. sztab pułku stacjonował w Siedlcach, zaś poszczególne szwadrony na terenach departamentu siedleckiego, głównie w powiecie węgrowskim, w miastach Węgrów, Liw, Sokołów (W Wikipedii wszystkie te ośrodki miejskie, mające jeszcze średniowieczną metrykę zostały określone jako "wsie"!). Sztab pułku zajmował budynek dawnej oficyny ks. Czartoryskich (obecnie jest to siedziba Archiwum Państwowego). W dniu 3 I 1810 r. huzarzy 13 pułku złożyli na rynku siedleckim przysięgę wojskową; było to jedno z ważniejszych wydarzeń w mieście, w czasach napoleońskich. Z krótką przerwą na kilkumiesięczny pobyt w Warszawie, w 1810 r., huzarska "trzynastka" była ściśle związana z departamentem siedleckim. Reasumując: określanie 13 pułku jako wyłącznie "lubelski" jest błędne. Srebrni huzarzy mieli jedynie krótki - acz bardzo ważny - epizod lubelski u początku formowania się oddziału. Do 13 pułku huzarów jeszcze wrócimy...

*

Po tym nieco przydługawym wyjaśnieniu należy się zastanowić, czy informacja podana u Gembarzewskiego jest wiarygodna. Pomylił się przecież co do 14 pułku, mógł pomylić się jeśli chodzi o huzarów. Do zachowanego (ponoć) do dziś stanu służby Aleksandra Fredry, jeszcze nie dotarłem, sądzę, że powinien być w tej materii miarodajny. Sprawdzimy - zobaczymy. Na chwilę obecną - wydaje mi się, że jest kilka przesłanek, wskazujących na możliwość huzarskiej służby hrabiego Aleksandra w Siedlcach:

1. Fredro zapewne znał wcześniej Siedlce, skoro wymienił je w swoich pamiętnikach przy okazji ucieczki/podróży do domu na przełomie 1812/13 r. Z jakichś względów nie wymienił innych większych miast, które musiały znaleźć się na trasie jego marszruty - np. Łomży i Węgrowa (ten ostatni mimo że był miastem powiatowym pod względem liczby ludności przewyższał  stolicę departamentu - Siedlce). Może dlatego, że ich nie znał? 
2. Generał Michał Ignacy Kamieński. Fredro wspomina go z rozrzewnieniem: 

"Kamieński był to człowiek już [podeszłego] wieku, małego wzrostu, dosyć otyły, dobroduszny, przystępny, chętnie rozprawiający, prawdziwy szlachcic starej daty. Ile razy później okoliczności zbliżyły mnie do niego, zawsze w nim znalazłem więcej niż uprzejmego przełożonego. Miałem wtenczas szczęście do ludzi".  

Generał Kamieński od 1810 r. był komendantem wojskowym departamentu siedleckiego, kwaterującym (do 1812 r.) w Siedlcach. Fredro opisuje pierwsze spotkanie z Kamieńskim w Rawie, w 1809 r. Jeśli później "okoliczności zbliżyły" go do generała - to bardzo prawdopodobne że właśnie w Siedlcach. Przy okazji - błędny zapis Fredry o zgonie Kamieńskiego: "w kampanii 1812 r. wzięty w niewolę, skończył tam z życiem swój zawód wojskowy" na długo wprowadzał zamęt w biogramie generała. Kamieński wrócił z niewoli i w 1815 r. zmarł w Roskoszy niedaleko Białej Radziwiłowskiej. Na cmentarzu w Białej do dziś znajduje się jego grób.    
3. Damy i huzary.  Może i słaby argument - ale czemu nie Damy i ułany? Powstaje tu pytanie, czy na decyzję o umieszczeniu w komedii huzarów miał wpływ jakiś osobisty sentyment albo po prostu pamięć o huzarskim epizodzie służby jej autora?

*

Z drugiej jednak strony we wspomnieniach Fredry dużo jest detali o jego służbie w 11 pułku ułanów w Lubelskiem. Są tu migawki wydarzeń z Krasnegostawu i Lublina. O Siedlcach - ani słowa. O służbie Fredry w huzarach milczy też redaktor Trzy po trzy (z 1987 r.) Krystyna Czajkowska.
Daty wskazują, że jeżeli nawet Fredro służył w 13 pułku - to naprawdę krótko, od końca stycznia 1810 r. do - najpóźniej - początków kwietnia tegoż roku.  Być może był to w jego wojskowym życiorysie jakiś mniej lub bardziej przypadkowy detal. A może, zwyczajnie, jest to pomyłka Gembarzewskiego. Tak czy owak - przynajmniej raz Fredro stąpał ulicami Siedlec... 


A.R.


Huzar 13 pułku
mal. B. Gembarzewski,
"Tygodnik Illustrowany",
nr 37, 13 IX 1900 r.

wtorek, 3 kwietnia 2018

Sire - jak bić? Cz. 1

Huzar przed pojedynkiem,
rys. Artur Rogalski, 

na podst. rys. Horacego 
Verneta

Pytanie postawione w tytule - jakkolwiek wyraźnie wskazujące na XIX-wieczną proweniencję problemu - jest aktualne o każdym czasie i w każdej porze. Patronem naszych bojowych poszukiwań niech jednak pozostanie francuski huzar Wielkiej Armii, podobny do tego ze szkicu Artura (powyżej). I Arturowi teraz oddaję głos:

Zawsze ciekawiło mnie jak naprawdę było z systemami czy sztukami walki na Ziemiach Polskich w XIX w., a zwłaszcza w jego pierwszej połowie. Zagadnienie szerokie i skomplikowane, grono wielu pasjonatów i (rzadziej) badaczy dość regularnie stara się rozjaśnić jego sedno i otoczkę. Jednak często, gęsto brakuje konkretów, baza źródłowa gdzieś umyka, a historyczny kontekst pełni rolę służebną wobec prób rekonstrukcji. I tu, jak zwykle, w sukurs przychodzą literaci i literatura. Najczęściej literatura pamiętnikarska, rzecz jasna. Nie znajdziemy tu objaśnień i porad technicznych, jednak dowiemy się co kronikarze - choćby ogólnie - wiedzieli w tej materii...

*

Systemy walki w początku XIX w. to - przede wszystkim - wojskowe techniki władania bronią białą. Rzecz oczywista. Lanca, szabla, szpada, pałasz, karabin z bagnetem, tasak piechoty (chodzi tu o rodzaj krótkiej szabli, nie zaś toporek) to podstawowa broń, której poświęcano podręczniki i traktaty. Znana jest rozprawa o sztuce władania lancą (Essai sur le maniement de la lance, wyd. w Paryżu w 1811 r., autorstwa - oficjalnie - Wincentego Krasińskiego), podręcznik walki na bagnety z czasów Królestwa Polskiego (Nauka podająca sposoby bicia się na bagnety, Warszawa 1827 r.), podręcznik szermierki konnej Stanisława Iwanowskiego (Nouveau systeme d'escrime pour la cavalerie [...], Paryż 1834 r.), nawiązujący do czasów staropolskich traktacik o polskiej szabli Michała Starzewskiego (Traktat o szermierstwie, wydany w Krakowie, w 1932 r.) i inne (dotyczące szermierki dziełka Antoniego Durskiego, Karola Bernolaka, Aleksandra Raciborskiego; wszystkie ukazały się u schyłku XIX w.).
Być może do tych zagadnień jeszcze wrócę, ale są one - ze względu na badania nad wojskowością - dość znane. A jak te sprawy miały się  w bardziej cywilnym świecie? Były drewniane palcaty, jako wstęp do szermierki szablą. Była też bliżej nieznana "giryga", zdaje się forma ćwiczebnej, krótkiej włóczni (o niej później). Ale to cały czas broń biała...  
A walka wręcz? Wszak na zachodzie Europy, w Anglii boks święcił triumfy niemal od początków XVIII w. We Francji zaś, od - co najmniej - XVII w. istniał jeszcze bardziej uniwersalny i skomplikowany system walki wręcz - savate. Warto zatem sprawdzić te obydwa tropy.

*

Nie wiem, czy nie pierwszym, który w polskiej literaturze wspomina o boksie jest podlaski pamiętnikarz i podróżnik Władysław Wężyk. 
Na dokładne opisanie przygód i wspomnień Wężyka zabrakłoby miejsca na blogu. Na razie dość będzie powiedzieć, że Władysław, urodzony w 1816 r. (w podlaskim Toporowie), mając zaledwie 22 lata, wyruszył w 1839 r., w podróż na Bliski Wschód. I pozostawił z tej podróży najpiękniejszy, najdojrzalszy, najbardziej kpiarsko-gorzko-filozoficzny opis Egiptu jaki pojawił się w polskiej literaturze. Część druga Podróży po starożytnym świecie (zatytułowana Egipt. Obrazy, wyd. Warszawa 1842 r.) miała formę absolutnie wyjątkową i całkowicie zaskakującą. W latach 40-tych XIX w. opis egipskiej peregrynacji Władysława szokował i oburzał - tak o swoich przygodach nie pisał jeszcze nikt! Książka spotkała się z krytyką i całkowitym niezrozumieniem współczesnych.
Pozostawiając na razie resztę Podróży... na boku, rzućmy okiem na stronę 47 pierwodruku tego dzieła (w 1930 wydał Egipt powtórnie Jan Bystroń). Właśnie na owej stronie jest zabawna wzmianka o bokserskich ciosach (tu: "boxach"), którymi może obdarzyć przeciwnika angielski gentelman, tudzież bokserskiej postawie/pozycji. Przypomnijmy - jest rok 1839...






cdn.

2022. Nowy początek

Długo nic się tu nie działo. Najwyższy czas to zmienić. Zaczynam od wiersza na Nowy Rok i z nadzieją wracam do działania. Arur Rogalski *** ...