Robert Konca
BAŚNIE PERYFERYJNE, cz. 5
Po powrocie znad morza zastałem Wujka w garażu nad stertą numerów "Młodego Technika" pewnie z całego ostatniego dziesięciolecia. W kącie stała szklana aparatura pełna rurek i słoików, w której krążył niespokojnie jakiś przezroczysty płyn. Pomyślałem, że budowa helikoptera dobiega końca i Wujek przygotowuje bimber na tę okazję, zwłaszcza, że właśnie nalał sobie do kieliszka płyn z aparatury i ostrożnie wypił. Oczy wyszły mu z orbit, ale nie przełknął, ani nie wypluł, tylko ze skupieniem analizował parametry trunku. Wreszcie wybiegł z garażu i opróżnił usta. Trawa wokół garażu była pożółkła i jakby popalona, więc podejrzewałem, że w ostatnim okresie musiało trafić na tę ziemię wiele takich próbek.
Wujek wrócił do garażu zamyślony i stwierdził, że nic z tego nie będzie i że trzeba opracować inną technologię. Zapytałem, czy chodzi o helikopter, ale on machnął ręką z roztargnieniem, ściągnął fartuch roboczy i powiedział, że helikopter stoi gotowy w stodole, i że zaraz lecimy po piwo. Gdy otwierał wrota do stodoły nadmienił, że warto zainstalować fotokomórkę. Nowy helikopter był o wiele większy od swojego prototypu i zajmował pół stodoły. Śmigło było potężne, jak w amerykańskich transportowcach wojskowych. Za przestronną kabiną pasażerską, wykonaną na bazie Ursusa, znajdował się luk bagażowy, który bez problemów mieścił dwadzieścia skrzynek. Wujek wyjaśnił, że w związku z rozpoczęciem budowy rakiety kosmicznej musi transportować drogą powietrzną mnóstwo, jak się wyraził, żelastwa.
No i polecieliśmy. Momentalnie osiągnęliśmy pułap 300 metrów i ruszyliśmy na północ. Po minucie byliśmy nad barem i z nonszalancką gracją wylądowaliśmy na parkingu przed wejściem. Dzień był upalny i wielu okolicznych mieszkańców gasiło tam pragnienie, więc po chwili otoczył nas spory tłum. Ludzie ze zdumieniem oglądali naszą latającą maszynę. Wujek, jakby nigdy nic, przedarł się do środka baru, a następnie załadował dwie skrzynki piwa i, nie wdając się w żadne dyskusje z gapiami, poprosił ich o oddalenie się na bezpieczną odległość, bo będziemy startować. Robota czeka, panowie, wyjaśnił rzeczowo. Wszyscy pokornie spełnili tę sugestię, łapiąc się za słomkowe kapelusze, by nie zerwał ich dziki pęd powietrza. Po dwóch minutach zamykaliśmy wrota od stodoły i z butelkami w ręku poszliśmy na pole za kurnikiem. Stał tam jakiś smukły kształt okryty plandeką od Żuka i stertą gałęzi. Po odsunięciu gałęzi i plandeki ujrzałem trzymetrową rakietę. Stała na wyrzutni zbudowanej z dawno nieużywanego parnika, który od lat walał się w kącie stodoły. Są problemy z właściwym paliwem, powiedział Wujek po chwili milczenia i pociągnął łyk piwa. Ale jutro w południe odpalamy na tym, co jest – dodał – choć wątpię, by udało się osiągnąć pierwszą prędkość kosmiczną, no ale trzeba próbować.
BAŚNIE PERYFERYJNE, cz. 5
Po powrocie znad morza zastałem Wujka w garażu nad stertą numerów "Młodego Technika" pewnie z całego ostatniego dziesięciolecia. W kącie stała szklana aparatura pełna rurek i słoików, w której krążył niespokojnie jakiś przezroczysty płyn. Pomyślałem, że budowa helikoptera dobiega końca i Wujek przygotowuje bimber na tę okazję, zwłaszcza, że właśnie nalał sobie do kieliszka płyn z aparatury i ostrożnie wypił. Oczy wyszły mu z orbit, ale nie przełknął, ani nie wypluł, tylko ze skupieniem analizował parametry trunku. Wreszcie wybiegł z garażu i opróżnił usta. Trawa wokół garażu była pożółkła i jakby popalona, więc podejrzewałem, że w ostatnim okresie musiało trafić na tę ziemię wiele takich próbek.
Wujek wrócił do garażu zamyślony i stwierdził, że nic z tego nie będzie i że trzeba opracować inną technologię. Zapytałem, czy chodzi o helikopter, ale on machnął ręką z roztargnieniem, ściągnął fartuch roboczy i powiedział, że helikopter stoi gotowy w stodole, i że zaraz lecimy po piwo. Gdy otwierał wrota do stodoły nadmienił, że warto zainstalować fotokomórkę. Nowy helikopter był o wiele większy od swojego prototypu i zajmował pół stodoły. Śmigło było potężne, jak w amerykańskich transportowcach wojskowych. Za przestronną kabiną pasażerską, wykonaną na bazie Ursusa, znajdował się luk bagażowy, który bez problemów mieścił dwadzieścia skrzynek. Wujek wyjaśnił, że w związku z rozpoczęciem budowy rakiety kosmicznej musi transportować drogą powietrzną mnóstwo, jak się wyraził, żelastwa.
No i polecieliśmy. Momentalnie osiągnęliśmy pułap 300 metrów i ruszyliśmy na północ. Po minucie byliśmy nad barem i z nonszalancką gracją wylądowaliśmy na parkingu przed wejściem. Dzień był upalny i wielu okolicznych mieszkańców gasiło tam pragnienie, więc po chwili otoczył nas spory tłum. Ludzie ze zdumieniem oglądali naszą latającą maszynę. Wujek, jakby nigdy nic, przedarł się do środka baru, a następnie załadował dwie skrzynki piwa i, nie wdając się w żadne dyskusje z gapiami, poprosił ich o oddalenie się na bezpieczną odległość, bo będziemy startować. Robota czeka, panowie, wyjaśnił rzeczowo. Wszyscy pokornie spełnili tę sugestię, łapiąc się za słomkowe kapelusze, by nie zerwał ich dziki pęd powietrza. Po dwóch minutach zamykaliśmy wrota od stodoły i z butelkami w ręku poszliśmy na pole za kurnikiem. Stał tam jakiś smukły kształt okryty plandeką od Żuka i stertą gałęzi. Po odsunięciu gałęzi i plandeki ujrzałem trzymetrową rakietę. Stała na wyrzutni zbudowanej z dawno nieużywanego parnika, który od lat walał się w kącie stodoły. Są problemy z właściwym paliwem, powiedział Wujek po chwili milczenia i pociągnął łyk piwa. Ale jutro w południe odpalamy na tym, co jest – dodał – choć wątpię, by udało się osiągnąć pierwszą prędkość kosmiczną, no ale trzeba próbować.
*
Było oczywiście do przewidzenia, że pierwsza próba podbicia przestrzeni kosmicznej skończy się niepowodzeniem, więc gdy rakieta po starcie osiągnęła pułap dwóch kilometrów, gdzie nagle przechyliła się ku zachodowi i runęła na ziemię, Wujek spokojnie wychylił się zza rogu kurnika i narysował w zeszycie trajektorię lotu. Słyszeliśmy krótką eksplozję, zatem rakieta nie mogła spaść zbyt daleko. Niezwłocznie wsiedliśmy do helikoptera i polecieliśmy na zachód. Jakieś trzy kilometry dalej, na łące za wsią, zobaczyliśmy kłęby dymu. Szczątki rakiety były porozrzucane w promieniu kilkudziesięciu metrów, a w miejscu upadku stwierdziliśmy obecność niewielkiego krateru, wokół którego leżały krwawe korpusy dwóch krów. Reszta bydła biegała w kółko bez żadnego sensu, powyrywawszy łańcuchy z palikami. Krowy krążyły wokół nas, patrząc z niemym wyrzutem. Typowe objawy stresu pourazowego, stwierdził ze smutkiem Wujek. Wkrótce przybiegł właściciel stada i zaczął nas opieprzać, że, kurna, skutery, helikoptery, że, kurna, rakiety, a to mięso się nawet na tatara nie nadaje, że milicja zrobi z nami porządek i tak dalej. Ale Wujek w ramach odszkodowania obiecał mu traktor i tuzin kurczaków, więc udobruchany gospodarz wyciągnął zza pazuchy flaszkę bimbru. Wujek pociągnął spory łyk, smakował ze skupieniem i zamyślony mruknął, że na tym też, kurna, rakieta daleko nie poleci.
Rok później Wujek z dumą oprowadzał mnie po nowej hali przylegającej do kurnika. Twierdził, że rozwiązał problem paliwa rakietowego; wspominał coś o zimnej, czy też zimowej, fuzji i konieczności zapewnienia chłodziwa. Nie słuchałem tak uważnie, jak kiedyś, bowiem bardziej pochłaniały mnie już dziewczyny i poezja. Dopiero gdy wspomniał o możliwym za kilka lat locie załogowym, i że jak chcę, to mogę polecieć, wróciłem, można powiedzieć, na ziemię. To było moje marzenie: nie tyle sama podróż w kosmos, ile chęć ujrzenia naszej planety z odległości wielu milionów kilometrów. Nie wiem, skąd się to we mnie wzięło; czasami to, co znajduję w swoim umyśle, budzi we mnie zdumienie albo lęk.
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz