COŚ NA ZIEMI (cz. 2)
Czy patrzy mi teraz przez ramię, bez emocji analizując te słowa, jakby oglądało ślady pozostawione przez mewy na piasku? A może to coś właśnie wydobywa myśli z wewnętrznego mroku i każe mi składać słowo do słowa, i nie ma nic we mnie, ani gdziekolwiek indziej, co byłoby moje... Nigdy się tego nie dowiem, nic nie będę wiedział na pewno. Żeby nie zwariować, zakładam więc, że tylko obserwuje, nie wpływając na bieg myśli i zdarzeń, zadowolone zarówno wtedy, gdy jest przez nas przeczuwane, jak i wtedy, gdy jesteśmy pewni, że nie istnieje. Może tylko czasem, tak dla zabawy, albo z innych powodów, których z naszej perspektywy nie jesteśmy w stanie ogarnąć, instaluje aktualizacje w programie czasoprzestrzeni i potem wszystko funkcjonuje na innych zasadach, do których się przyzwyczajamy, a nawet nazywamy postępem i nowoczesnością, próbując naukowo wytłumaczyć największe dziwactwa...
*
- Powiedz najpierw o tym, co pamiętasz, a potem o tym, czego się domyślasz – rzekł drugi, odkręcając butelkę rumu.
- Zgodnie z rozkładem ruszyłem ze stacji Ostrava Główna. Po trzech kilometrach, gdy jechałem około 70 km/h, nagle zobaczyłem człowieka leżącego na torach nie więcej niż dwieście metrów przede mną. Wiedziałem, że nie zdążę się zatrzymać, ale rozpocząłem hamowanie i uruchomiłem sygnał dźwiękowy. Jak już byłem blisko, zorientowałem się, że było ich dwóch. Jeden pochylał się nad tym leżącym i już myślałem, że uda mu się usunąć go z toru, ale niestety... - pierwszy przerwał na chwilę i pociągnął potężny łyk rumu – Wiesz, teraz wydaje mi się, że tamten wcale nie zamierzał go ratować, tylko przytrzymywał go jakimś zapaśniczym chwytem na torach. Nic nie mogłem już zrobić. A później już niewiele pamiętam. Wydaje mi się, że zatrzymałem pociąg, i że ktoś wskoczył do lokomotywy. Chyba miał coś ze sobą, jakiś duży plecak; wydawało mi się, że zauważyłem w nim jakiś ruch, ale to nic pewnego. Bolała mnie głowa i wszystko wokół uległo zniekształceniu. Chociaż było wczesne popołudnie, na zewnątrz panował zupełny mrok. Reflektory daremnie próbowały odnaleźć jakiś punkt odniesienia w ciemności. Nie widziałem nawet torów. Później wszystko pojaśniało, ale nie było widać nic konkretnego, tylko białą mgłę. Lokomotywa, a pewnie także wszystkie wagony, nieustannie drżały, jakbyśmy jechali z ogromną prędkością. Po chwili znowu zapadła noc. Ktoś obcy siedział obok mnie; bardziej go czułem, niż widziałem...
- Rozmawiałeś z nim?
- Sam nie wiem. Trudno to nazwać rozmową. Chyba go zapytałem, dokąd jedziemy.
- I co odpowiedział?
- To akurat dobrze pamiętam. Z jakimś dzikim entuzjazmem zawołał: Pakistan, mistrzu!
*
- O świcie okazało się, że kilkunastometrowy fragment góry wraz z instalacją zniknął. Prawdopodobnie runął w kilometrową przepaść na skutek trzęsienia ziemi, chociaż w nocy słyszeliśmy tylko hałas, a nie czuliśmy trzęsienia. Zresztą ustalono, że sejsmografy nie odnotowały żadnych wstrząsów tektonicznych w tym rejonie. Jeden z szerpów, stojąc na skraju przepaści, powiedział: Góra go pożarła. Nikt go już nie odnajdzie...
- I co, nie znaleźliście go? – zapytał drugi, zdumiony usłyszaną historią. Trzeci nie odzywał się.
- Nie. Szukaliśmy niżej, analizowaliśmy obrazy z satelitów i nic, ani śladu. Nie mieliśmy nawet fotografii, zamierzaliśmy wykonać je rano, przed wydobyciem ciała z lodu.
- A w takim razie istnieje jakiś dowód na istnienie tej instalacji?
- Tak. Na szczęście Japończycy wcześniej zrobili dużo fotek...
- Pod tym względem na nich zawsze można liczyć. Amerykanie go rozpoznali? Wiedzą, kto to był?
- Tak na dziewięćdziesiąt procent. Przydałyby się badania genetyczne. Ci gnoje zostawili parę śladów w bazie, pewnie włosy im się sypały z bród. No, ale materiał porównawczy góra zjadła...
Niekiedy wyobrażam sobie, jak miliardy lat temu coś pędzi przez wszechświat, na rydwanie z cząstek elementarnych, aż wreszcie zatrzymuje się w próżni między galaktykami, zastyga w ostatecznej kontemplacji, mając czas i niezłomną wolę... Skanuje całe lata świetlne w poszukiwaniu właściwego miejsca, aby zasiać ziarno. Nazywa to miejsce Ziemią. Z tej odległości nie widzi jej bezpośrednio. Dostrzega tylko odchylenia światła gwiazd, subtelne wołanie grawitacji. Ale Ziemia się nie ukryje. Choćby nawet znieruchomiała w ciemnościach i wstrzymała aktywność pierwotnego ognia. Coś beznamiętnie nasłuchuje, nie spieszy się z analizą, nie zniechęca się. Już wie, że Ziemia jest jeszcze bezpańska, a jej powierzchnia dopiero się kształtuje w straszliwych konwulsjach narodzin. I coś spada na nią, przechwytując Księżyc. Zaczyna realizację projektu. Już wtedy powstają pasożyty, które dziś zatruwają mózgi terrorystów i groteskowych satrapów – członków Zakonu Złotego Klozetu. Reszta dzieje się sama.
- Ale chyba nie byłeś w Pakistanie? W dwa dni byś nie obrócił tam i z powrotem, nawet gdybyś jechał pendolino, a przecież jechałeś zwykłym.
- Nie wiem, gdzie byłem, ale na pewno nie między Ostravą a Bohuminem. Mój skład po prostu zniknął na dwa dni. Ruch na trasie odbywał się przez ten czas normalnie. Należy jednak wziąć pod uwagę, że ja nie wiedziałem, że minęły dwa dni. Na szczęście analogiczny pociąg z Pragi tego dnia, kiedy wróciłem, miał kilkanaście minut opóźnienia i nie doszło do wypadku. To był jedyny dzień w historii kolejnictwa, kiedy dwa takie same pociągi z Pragi wjechały do Bohumina jeden po drugim. Zdumieni pasażerowie nazwali to podwójnym doładowaniem. To jakaś demoniczna sprawa...
- A jak twój skład znalazł się w Bohuminie?
- Po prostu nagle okazało się, że wjeżdżam na stację Bohumin. Współpasażer zniknął. Wszystko było w porządku, jak gdyby nigdy nic. No, prawie wszystko – pierwszy znowu napił się rumu.
- Coś było nie tak? Były jakieś ślady tej wyprawy?
- Tylko jedno ci powiem: na szybach był mróz, a sierpień tego roku był wyjątkowo upalny...
*
- W sumie mamy więcej niewiadomych, niż konkretów – westchnął drugi oficer. – A po co zabierasz nas teraz do Czech?
- Nasi czescy koledzy w połowie sierpnia znaleźli na torach ludzkie nogi. I już drugi miesiąc usiłują do tych nóg dopasować jakiś korpus, ale bez skutku. – pierwszy uśmiechnął się w zadumie – Zwrócili się do nas o pomoc w tej bolesnej sprawie.
- I ty myślisz, że...
- Istnieje taka możliwość – wycedził powoli pierwszy – Tym bardziej, że te nogi ubrane były w spodnie typowe raczej dla Środkowej Azji, niż dla Środkowej Europy. Obejrzymy nogi, resztki ubioru, porównamy ze zdjęciami instalacji, może coś się wyjaśni, potwierdzi, albo zaprzeczy. Może to nogi jakiegoś kloszarda, który kupił te dziwne spodnie w sklepie z tanią odzieżą, albo je ukradł czy znalazł. A potem z radości napił się najtańszego destylatu i zasnął z nogami na torach. Ale w takim razie dlaczego nie znaleziono reszty ciała? Taką mamy robotę, że musimy to sprawdzić, bo może jednak... Wiem, że to na pierwszy rzut oka nie ma sensu. No, bo gdzie Ostrava, a gdzie Nanga Parbat? Nie otwieraj tej boroviczki, w Żilinie mamy przesiadkę, to coś wypijemy. Tylko nie pytaj mnie, jak to wszystko się odbyło, jak to w ogóle było możliwe, bo ja nie wiem. Amerykanie pytali mnie o to wiele razy. Oni mają, jak się wyrazili, przeświadczenie graniczące z pewnością, że to była nasza akcja.
- Ale my przecież nikogo nie wysyłaliśmy – oświadczył drugi.
- Może ktoś sam się wysłał – odezwał się cicho trzeci, chowając do kieszeni odmrożone dłonie – Myślę, że będzie więcej instalacji...
*
- I po tym wszystkim nie wywalili cię z roboty?
- Zrobiło się zamieszanie. Następnego dnia wezwali mnie do Pragi, do samego szefa naszych kolei. Myślałem, gdzie ja teraz znajdę robotę, jak ja tylko pociągiem jeździć umiem. Szef siedział za wielkim biurkiem i bawił się kolejką elektryczną, wiesz: taką starą, jeszcze produkcji NRD. Dwa dni spóźnienia, no niebywałe – powiedział na wstępie, doczepiając nowe wagoniki. Ale bez jednej minuty, szefie – zauważyłem zakłopotany. Tak, bez jednej minuty, i ty myślisz, że to cię tłumaczy – rzekł, powoli wymawiając sylaby i wprawiając w ruch kolejkę. Opowiedziałem mu zatem mniej więcej to samo, co dzisiaj tobie. Uśmiał się serdecznie, a potem uśmiech powoli zamienił się w groźny grymas. Już miał mi wygarnąć, ale wtedy zadzwoniła jego komórka, a dzwoniła jakoś tak stanowczo, jakby strasznie chciała, żeby ją ktoś odebrał. No i szef odebrał i natychmiast stanął na baczność. Ktoś długo mówił do niego, a on tylko odpowiadał: Tak, oczywiście, panie generale, rozumiem, Peter, dobrze znałem, byliśmy kiedyś razem na Gerlachu, tak jest, płatny urlop, oczywiście premia, tak, pochopim... Rozmowa się skończyła, a szef długo na mnie patrzył w milczeniu. Zauważyłem, że po biurku jeździ już więcej pociągów, rozmnażały się wraz ze stacjami kolejowymi i nowymi liniami. Pomyślałem, że ta makieta obejmuje cały kraj, odzwierciedla wszystkie kursy, nad którymi, nie ruszając się zza biurka, czuwa szef. Wreszcie przemówił: Piękna akcja, panie maszynisto! Co powiecie na płatny urlop, tak ze dwa miesiące? Wiem, wiem, nie musicie odpowiadać, oczywiście, że się wam należy. Musicie odpocząć, a po powrocie damy was na pendolino! Ale w przyszłości konsultujcie ze mną takie akcje. Ja rozumiem: misja specjalna, paradoksy czasoprzestrzeni, ale Jaromir Nohavica już dawno śpiewał, że Ostrava to jest region specyficzny. Rozumiem wyższe racje, niezbędną czasami brawurę, ale pamiętajcie, że na kolei musi przede wszystkim panować porządek, bo nam pociągi powylatują z szyn – szef bacznie obserwował pędzące po biurku kolorowe wagoniki, a następnie wstał, obtarł pot z czoła, wyjął z szafy pancernej gruby zwitek banknotów i wręczając mi go powiedział: To za ten Pakistan dola...
*
Gdy pociąg zbliżał się do Liptovskiego Mikulasza, coś było już nasycone, więc wymknęło się przez ścianę wagonu i ruszyło na południe. Kilka kilometrów dalej, na skraju miasteczka Závažna Poruba, coś zatrzymało się i patrzyło, jak na łące niedaleko źródła mężczyzna przytula i całuje kobietę; po chwili przybiegła mała dziewczynka i z radością przypadła do swoich rodziców. I tak trwali. Coś nie potrafiło temu przeszkodzić, chociaż próbowało narzucić powrót do pierwotnego planu, manipulując kwantami, ziejąc wokół opiłkami lęku. Nikt jednak nie zwracał na to uwagi. Na ławce przy źródle dwaj poeci z Polski popijali piwo i z aprobatą patrzyli na tę idylliczną scenę na łące. Coś posłało w ich kierunku lucyferyczną pokusę, wobec której artystyczne umysły są zwykle bezbronne. Jeżeli tym razem zadziałała, to jednak niezgodnie z wolą czegoś, bowiem oni wrócili do tłumaczenia wiersza Milana Rúfusa. Coś usłyszało fragment:
Światełko wieczne w nas,
niesie je w ręku dziecko.
Nie zdmuchnie mu go czas.
Kruche ujdzie zwycięsko.
Coś już wiedziało, że obok jego programu jest tu obecny jeszcze inny. To była siła, której moc brała się ze słabości. O nic i z niczym nie walczyła, nie narzucała się światu. Patrzyła z czułością na ludzi, na wszystkie błędy i potworności, które popełniali; może nawet płakała i obejmowała ich eterycznymi, matczynymi dłońmi, kiedy nieudolnie, ale heroicznie, usiłowali zachować odrobinę godności, mali i prawie bezradni wobec bezlitosnego planu.
Fot. R. Konca, 2018. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz