Robert Konca
BAŚNIE PERYFERYJNE, cz. 4
BAŚNIE PERYFERYJNE, cz. 4
Któregoś dnia wiosną poszedłem przed szkołą na peryferia, w stronę ślepego toru. Wschodziło słońce. Z przyczepy wyszedł barczysty, siwowłosy starzec z niewielką, złotą trąbką. Idąc wzdłuż osady zaczął grać sygnał pobudki. Czasem przerywał i wołał: „Ludzie, obudźcie się! Wstaje nowy dzień”. Z okna jednego z domów odpowiedział mu zdenerwowany głos: „Won stąd, dziadu, z tą trąbą!”. Ale człowiek z trąbką nic sobie z tego nie robił i z uśmiechem obszedł całą osadę. Następnie wrócił pod swoją przyczepę, gdzie na niego czekałem.
- Jan Horus jestem – przedstawił się, podając mi rękę – Co cię tu sprowadza, chłopcze? Jak się nazywasz?
- Albert Rammstein – uścisnąłem jego krzepką dłoń – Zaraz muszę do szkoły, ale może pan wie, kto mieszka w tym wagonie?
- Matka – odpowiedział.
- Pana matka?
- Nie tylko moja – spojrzał z czułością w stronę wagonu – Nie umiem ci tego dokładnie wytłumaczyć. Lepiej coś zagram – podniósł złoty instrument. Grał cicho, ledwie słyszalnie. Melodia zdawała się prosta, kilka tonów splatających się i rozplatających, które jednak raz usłyszane, zostają w umyśle na zawsze. Słuchałem w tamtych czasach bardzo dużo muzyki, zarówno klasycznej, jak rockowej i eksperymentalnej, jednak to, co grał pan Jan, nie było do niczego podobne, a zarazem wydawało mi się jakoś znajome.
- Mocne! – rzekłem z uznaniem, gdy skończył – To pana kompozycja?
- Nie sądzę – odparł zamyślony – Po prostu przepływała w powietrzu i ją pochwyciłem.
- Niedawno schwytałem wiersz – jemu pierwszemu o tym powiedziałem – To, co pan schwytał, ma jakiś tytuł?
- Tak: Temat Izydy...
Na początku wakacji pojechałem z rodziną na wczasy (z Funduszu Wczasów Pracowniczych) nad morze. Na plaży działała jakaś amerykańska sekta. Wypadki ostatnich miesięcy zostawiły pewnie ślad na mojej twarzy, jakiś rys zadumy, czy wrażliwości, więc wydawałem się łatwą ofiarą. Amerykanie uczyli mnie od rana angielskiego, potem graliśmy jajowatą piłką w ten ich dziwny futbol. W przerwach mówili coś o kosmicznym mesjaszu, który zabierze swoich wyznawców na jakąś cudowną planetę. Dawali mi jakieś broszury odbite na powielaczu, z rysunkami statków kosmicznych i monumentalnych miast, nad którymi świeciły trzy słońca. Oczywiście zaczęło się typowe podczas werbunku do sekt bombardowanie miłością. Już drugiego dnia byłem best frend i w ogóle łonderful i emejzing. O zachodzie słońca do akcji wkraczała Lisa, blondwłosa dwudziestolatka, która bez zbędnych próśb już na pierwszym spotkaniu przedstawiła mi swoje niebagatelne argumenty. W koszu na peryferiach plaży bombardowała mnie miłością, najczęściej francuską, szepcząc czasem coś o tym kosmicznym mesjaszu. Aj-em-in-spejs-nał-Liza – wyjaśniałem jej wtedy cierpliwie, gdy udało mi się wyrównać oddech. Poddawałem się tym zabiegom z pokorą, bo dla piętnastolatka to były jednak atrakcje nie do pogardzenia. Oczywiście miałem w tyle tę całą gadkę o kosmicznym raju, zwłaszcza, że Wujek wspominał wiosną o przygotowaniach do rozpoczęcia programu kosmicznego. Kogoś, kto zrywał czereśnie z pokładu helikoptera i widział zakazane, wielkie otwory w miejscach, gdzie starczyłyby zwyczajne, i kogo do snu kołysało ciche wspomnienie Tematu Izydy, nie rusza takie nakładanie pseudo-mistycznego makaronu na uszy. Tak więc, mimo starań Lisy, a może i dzięki nim, prezentowałem stanowisko nieprzejednane, by nie powiedzieć – sztywne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz