poniedziałek, 26 marca 2018

Aleksander Fredro, cz. 1. Opowiadania niesamowite

Dziś dalsza część historyczno-literackich opowieści Artura. Et voila!: 



Znakomita większość czytelników kojarzy Aleksandra Fredrę z nieśmiertelnymi utworami komediowymi (a niektórzy z mocno dosadnymi, wierszowanymi dziełkami erotycznymi). I słusznie. Ale... gdyby ktoś sięgnął po jeden z najciekawszych i najlepiej napisanych pamiętników (beletryzowanych) dziewiętnastego stulecia, zatytułowany Trzy po trzy, autorstwa właśnie hrabiego Aleksandra - ten zdziwiłby się mocno! Co bowiem pisał znakomity komediopisarz o swych twórczych wawrzynach i utrapieniach? Otóż - nic, albo prawie nic. Cały pamiętnik poświęcony jest wspomnieniom z czasów służby wojskowej w armii Księstwa Warszawskiego a potem sztabie cesarza Napoleona, oraz - w mniejszym wymiarze - migawkom czasów młodości i dzieciństwa. Adam Grzymała-Siedlecki, autor wstępów do pamiętników Fredry ujął to wprost: "Czuje się, jak do końca życia pozostał mu ważny każdy drobiazg dotyczący tego, kto wie, czy nie najwyższego jego umiłowania życiowego (czyli - wojska - AR). Zestawmy odnośne wojenne fragmenty pamiętników z bąknięciami niejako o twórczości literackiej. Gdyby nie rozżalenie do krytyków, prawie żebyśmy się nie dowiedzieli, że był komediopisarzem". 
Inne aspekty wojaczki, pamiętników i życiorysu hr. Aleksandra pozostawiam na później. A jest o czym pisać! Dziś chciałbym wspomnieć o nielicznych, acz nader ciekawych elementach pojawiających się w twórczości Fredry. Związanych z szeroko pojętą literaturą grozy i mocno - jak na tego twórcę - nietypowych...

*

W 1911 r., w dziale "Rozmaitości" czasopisma "Biblioteka Warszawska", Maria hr. Szembekowa, wnuczka Aleksandra Fredry, opublikowała Fragment (tak zatytułowany) z nieznanego dzieła swego dziadka. Opatrzyła go następującym wprowadzeniem:

"Wśród papierów i rękopisów, pozostałych po moim dziadzie, Aleksandrze Fredrze, znalazłam niżej podany urywek; pisany jest ręką mojej ciotki Zofii Szeptyckiej, wyraźnie jako brulion pod dyktandem ojca, bo zawiera dużo przekreśleń i poprawek. Wydaje mi się ciekawy, więc go ogłaszam. O poniższym zdarzeniu raz jeden w życiu słyszałam, ale było to w tak dalekim dzieciństwie, że żadnych szczegółów nie pamiętam. Wiem jedynie, że raz, kiedyś, w mojej obecności była mowa o bitwie pod Hanau i poprzedzającym ją tajemniczym zajściu z mnichem. Dopiero odczytanie rękopisu rozmowę tę mi przypomniało. Czy rzeczywiście przygoda ta mego dziada spotkała, twierdzić na pewno nie mogę. Wiarygodność jej wydaje mi się o tyle niewątpliwą, że dziad mój nigdy tego rodzaju fantastycznych bajek ani sam nie pisywał, ani też nie lubił".
Poniżej - ów Fragment:






     

*

W wydaniach Trzy po trzy z 1922 r. i 1957 r., prof. Henryk Stanisław Mościcki umieścił powyższe opowiadanie w aneksach do tekstu zasadniczego, zatytułowanych "Luźne fragmenty z pamiętników" (pierwsze wydanie tego pamiętnika z 1880 r. było całkowicie pozbawione aparatu krytycznego). 
Zwróćmy teraz baczniejszą uwagę na ostatnie zdanie wstępu Marii Szembekowej. Jest pewna, że Fredro nie lubił ani nie pisał opowieści grozy, nazwanych przez nią "fantastycznymi bajkami". Z tą opinią warto jednak dyskutować, bo nie gdzie indziej, a właśnie w pamiętniku Trzy po trzy mamy do czynienia z nader podobnym fragmentem tekstu! Zamieszczam go poniżej:
















Oba teksty mają styczne punkty. Noc, odludny, ponury dom, będący miejscem, w którym kumuluje się lęk i przerażenie, pogrzebowe artefakty - to charakterystyczny anturaż wielu opowiadań niesamowitych. Fragment opublikowany przez Szembekową utrzymuje się w konwencjonalnym (powiedzmy) klimacie takich opowiadań. Przeklęty obraz, dzieło zatrzymujące w sobie upiora, malunek przynoszący nieszczęście - to dla opowieści grozy (i nie tylko) niewyczerpane źródło inspiracji (i elementy Strasznego dworu i Portret Doriana Greya i Stefan Grabiński /nawiedzone wizerunki w opowiadaniu Muzeum dusz czyśćcowych/, i Karl Hans Strobl /portret siostry Agaty z opowiadania Występna mniszka/, czy wreszcie najnowsze rewelacje o obrazach "Płaczący chłopiec" i "The Hands Resist Him"...). Końcówka opowiadania Fredry zawiera jednak niespodziankę. Gdy już, już, wydawałoby się, wszystko można będzie rozsądnie wytłumaczyć - to odnaleziony skrawek żelaza i czerwone sukno zaskakują autora wspomnień (i ich czytelnika). Oto bowiem znalazły się materialne (a zarazem symboliczne) dowody niesamowitego wydarzenia z pogranicza snu i jawy... Wnuczka autora Zemsty dopowiada, że widziadła mogły być tajemniczym preludium (przeczuciem?) wypadku, który miał miejsce nazajutrz po koszmarnej nocy. W tym dniu, 30 X 1813 r., podczas krwawej bitwy pod Hanau (na terenach niemieckiej Hesji), Aleksander Fredro cudem tylko uszedł śmierci... 
Natomiast "horrorowy" fragment pamiętnika Trzy po trzy - to już wyższa szkoła makabry. Niesamowitość jest tu, już od samego początku, nieokreślona. Nie wiadomo co przeraziło kawalerzystę - i on sam tego nie wiedział, i narrator nie dał nam żadnego racjonalnego wyjaśnienia. Coś się wydarzyło, coś...było obecne - a lęk pozostał... 
Już tylko gwoli ścisłości dodam, że wydarzenie to miało miejsce, najprawdopodobniej w 1811 r., na terenach Księstwa Warszawskiego. Ale... czy to w Związku Reńskim, czy w Polsce - groza wszędzie jednaka... 

cdn.



A.R.

sobota, 24 marca 2018

Marzec przetłumaczony / Marec preložené / March translated


Obiecane tłumaczenia Marca Milana fusa na na język polski (oryginał tutaj: https://budowakatedry.blogspot.com/2018/03/marzec-march-marec.html.): 



1. Autorstwa Danuty Abramowicz, za wielokroć cytowanym na blogu, zbiorkiem przekładów twórczości Milana fusa: Wiersze (Kraków 1977, s. 30):


Niepozorne to a rącze,
po skośnym promyku
spuszcza się na dół.
Pajączek.

A ziemia w dole
jak mogiła,
zawiane mury Troi.
Milczy z uporem.

I jak krzesiwko
marzec iskrzy.
Ale upłynie jeszcze wiele czasu, 
zanim wyskoczy z niego
istny 
płomyk fiołka.
Od niego się zajmą dokoła 
suche zeszłoroczne trawy.

Do tego czasu 
daj spokój zmarłym.
Nie wołaj.


2. Autorstwa Roberta Koncy:


Po ukośnym promieniu, 
jak po nitce, 
opuszcza się na ziemię.
Pajączek.

Na ziemię, cichą jeszcze 
jak mogiła,
zasypane mury Troi.
Zamknięte.

Tylko marzec iskrzy
jak krzesiwo.
Ale to potrwa, zanim wreszcie 
wyskoczy z niego siny płomyk
fiołka.
Od niego się zajmie
sucha zeszłoroczna trawa.

Do tego czasu
daj spokój umarłym.
nie wołaj.   

piątek, 23 marca 2018

W objęciach wątłego / Embraced by the Faint

Marcowe światło w wierszu Iwony Cymerman, współtwórczyni bloga. Jest wspólny, solarny akcent z Marcem Milana Rúfusa, jednak trudno uznać, że to świadome nawiązanie. W objęciach..., marcowe słońce - symbolicznie niemal - rozjaśnia ciemności dziecięcej niewiedzy. U Rúfusa - nieco zagadkowy, bajeczny krajobraz. Wątłe światło z wiersza Iwony nie ma tak łatwego kontekstu i pozytywnego odcienia jakby się tego można spodziewać. Cóż, to nie pozytywistyczna nowela... Świadomość reguł rządzących nieznanym jest ratunkiem i pułapką zarazem. Śmierć polatuje nad ludźmi, książkami i marcowym, wątłym słońcem...

22.03.18

Iwona Cymerman


W OBJĘCIACH WĄTŁEGO


wszyscy zasługujemy na śmierć
ona nam się należy
od chwili poczęcia

mam pięćdziesiąt jeden lat
uwielbiam
dynamiczny rock

w objęciach wątłego
marcowego słońca
próbuję
przypomnieć sobie moment
kiedy uczyłam się reguł czytania

litery
w kierunku od lewej do prawej
linijki
kolejno
od góry do dołu

pułapka dla słów
zasadzka na świat

namiętne opętanie

i jeśli jest zbrodnią
podawanie książek dzieciom
to ciężko zgrzeszyłam

ale wygląda na to
że od zawsze
coś
się o mnie
upomina



*

Tłumaczenie - autorki:


Iwona Cymerman


EMBRACED BY THE FAINT


we all deserve death
that's what we are due
from the moment of conception

I'm fifty one
I love
dynamic rock
embraced by the faint
sun of March
I'm trying to
recall the time
when I learned reading rules

letters
from the left to the right
lines
one by one
downwards

a trap for words
an ambush for the world

a passionate possession

and if it is a crime
to give books to kids
I've sinned hard

but it seems
that since of old
something
has been calling
for me


https://www.youtube.com/watch?v=pMqZiudPD4M

Dynamiczny VVilderness: "Devour The Sun"

poniedziałek, 19 marca 2018

Marzec / March / Marec

Już druga połowa marca. Kto by pomyślał... Śnieg po kolana, siarczysty mróz, to niezawodny znak, że niedługo już Wielkanoc! Będą bałwanki, choinka, opłatek... ale oczywiście można też podzielić się jajeczkiem. 
A dziś o marcu opowie Milan Rúfus, który nadejście tego miesiąca przewidział już w tomiku Stôl chudobných (pierwsze wydanie w 1972 r.). Jednym z bohaterów wiersza jest pajączek. Pojawia się tu zaskakująca zbieżność pomiędzy pająkiem w sferze symbolicznej - był tam jednym z symboli solarnych (lub lunarnych) - a Milanowskim pajączkiem, który spuszcza się w dół "po skośnym promyku!". Wg J. C. Coopera pająk symbolizujący Wielką Matkę "w środku swej pajęczyny jest kosmicznym centrum, a wybiegające ze środka nici mogą mieć znaczenie solarne (promienie słońca) lub lunarne, oznaczać cykl życia i śmierci albo stanowić symboliczną pajęczynę czasu". Cykl życia i śmierci - a u fusa jest przecież: "daj spokój zmarłym. Nie wołaj". Zaprawdę, Milan R. zaskakuje mnie w każdym swym wierszu. 
Wiersz Marec cytuję za - wielokroć cytowanym na blogu - zbiorem wierszy Milana Rúfusa Básne z 1988 r.


Marzec (Marec)
ze zbioru wierszy Milana Rúfusa
Básne (Poezje, Bratysława 1988, s. 162)

Dziś wiersz w oryginale. Marzec był już tłumaczony przez Danutę Abramowicz. Przekład Danuty Abramowicz jest jak dotąd (chyba) jedynym tłumaczeniem Marca na język polski. Jednak, znając oryginał, już widzę, że można mu nadać inną formę. Obecnie wiersz ten przekłada na język polski Robert Konca. Tłumaczenia zamieszczę w jednym z kolejnych wpisów.


czwartek, 15 marca 2018

Józef Olędzki. Prawnik, a może też żołnierz i rymopis z czasów Księstwa Warszawskiego?

Dziś oddaję głos współtwórcy bloga - Arturowi. Wiem, że od dawna frapowała go poezja okolicznościowa i ulotna (i nie tylko) początków XIX w. Myślę, że warto  zapoznać się z niektórymi jego ustaleniami w tych kwestiach. Zresztą, w innych kwestiach, mniej literackich a bardziej historycznych - także warto. Przesuwamy zatem wskazówki o 209 lat do tyłu...  Czas, start!  

*

Przeglądając otchłanie netu (głównie te poświęcone epoce napoleońskiej), na witrynie Napoleon.org.pl, nader zasłużonej dla propagowania owej epoki, odnalazłem taki wpis:
„Dzisiaj publikujemy wiersz fizyliera 16 pułku piechoty Księstwa Warszawskiego Józefa Olędzkiego. Jak widać, żołnierz ów nie zaniedbując służby znalazł też czas by dać upust swym patriotycznym uczuciom ubranym w całkiem zgrabne rymy! „Gazeta Korrespondenta Warszawskiego y Zagranicznego”, r. 1809, nr 64”:



Ot, jedna z wielu ciekawostek z epoki (gwoli ścisłości trzeba dodać, że jej podobizna nie jest całkiem kompletna - nie opublikowano zaznaczonego w treści wiersza przypisu, zaś wiersz ukazał się w „Dodatku do Gazety Korrespondenta Warszawskiego”, stanowiącym z „Gazetą...” jedną całość). I tyle. Ale... Zdaje mi się, że „nie zaniedbujący służby” Józef Olędzki nie jest postacią całkiem anonimową, jednym z niewielu szeregowych wojaków, który miał szczęście „literacko” zaistnieć, przez chwilę, na łamach krajowej prasy. O ile moje przypuszczenia byłyby prawdziwe to fizylier Józef Olędzki z 1809 r. byłby tożsamy z Józefem Olędzkim, pisarzem Sądu Pokoju Powiatu Węgrowskiego (odnotowany na tym stanowisku od 1810 r.), potem podpisarzem Trybunału Cywilnego w Siedlcach, notariuszem województwa podlaskiego (od 1817 r.) i wreszcie konserwatorem hipotek Województwa Podlaskiego (po roku 1819). Wtedy urywki jego drogi życiowej (bo pełnej nie znamy) i szczeble kariery zawodowej złożyłyby się na szkic do ciekawego biogramu. Jeśli dodamy do tego kontekst rodzinny – osoba uwieczniona na portrecie (pisanym) staje się intrygująca.

Olędzcy h. Rawicz, linia Stefana, koniuszego litewskiego

Józef Olędzki wywodził się z litewskiej gałęzi zamożnego (acz na początku XIX w. zubożałego już mocno), senatorskiego rodu. Olędzcy mieli swe korzenie na Podlasiu w Ziemi Mielnickiej. Pieczętowali się herbem Rawicz. Józef pochodził z linii Stefana, koniuszego litewskiego - był to jego dziadek. Stanisław Olędzki, syn Stefana a ojciec Józefa, wg herbarza Seweryna Uruskiego był: „dziedzicem Promieża w pow. wołkowyskim, rotmistrzem kawalerii narodowej 1789, posłem na sejm czteroletni ze Żmudzi, z żony Scholastyki Fijałkowskiej miał pięciu synów: Antoniego, Emeryka, dziedzica dóbr Tchórze Rogale, Leonarda, Mikołaja, dziedzica dóbr Ławki, urzędnika w pow. sieradzkim i Tomasza, wylegitymowanych w Królestwie 1835 - 1839”.
Jednak liczba potomstwa Stanisława podawana przez Uruskiego jest nieścisła – Stanisław Olędzki miał nie pięcioro, lecz - co najmniej - ośmioro dzieci. Po jego śmierci pozostało 13 sukcesorów (łącznie z żoną). Oprócz synów wspomnianych przez Uruskiego – Antoniego, Emeryka i Mikołaja – akta hipoteczne wymieniają jeszcze Teodora, Ignacego, oraz (właśnie!) - Józefa. To byli - jak się zdaje najstarsi bracia. Tutaj, niestety w paradę wchodzą nam luki w informacjach. Nie znamy bowiem dat i miejsca urodzin wszystkich braci Olędzkich (a i do tych podanych przez Uruskiego trzeba mieć ograniczone zaufanie). 
Nie znamy też daty i miejsca urodzin naszego bohatera. Stawiałbym tutaj na lata 80-te lub 90-te XVIII wieku. Teodor i Ignacy przyszli na świat zapewne niedługo wcześniej lub później. Z moich (niepotwierdzonych) informacji wynika, że Józef Olędzki zmarł w 1821 r. Rzecz do sprawdzenia, jednak w 1821 r. nie ma go odnotowanego w księdze zgonów kościoła p.w. św. Stanisława w Siedlcach. Olędzki piastował stosunkowo wysokie stanowiska w lokalnych, siedleckich instytucjach wymiaru sprawiedliwości; można podejrzewać, że zmarł w miejscu urzędowania. Ale mógł przecież umrzeć w innym miejscu lub nieco innym czasie.

Ich majątek

Dane z akt hipotecznych pozwalają na kolejne uściślenia lub weryfikację informacji Seweryna Uruskiego: Stanisław Olędzki, poseł żmudzki, oprócz Promieża posiadał też dobra Ławki (część) w pow. łukowskim. Części na Ławkach zapewne odziedziczył syn Mikołaj. Ale informacja o dziedziczeniu przez Mikołaja dóbr Ławek - przynajmniej dla okresu Księstwa Warszawskiego – wymaga dopowiedzenia, gdyż wedle źródeł hipotecznych, majątek Stanisława podzielono na wszystkich sukcesorów – i tak na przykład jeden z braci Teodor, po śmierci ojca został sukcesorem 1/13 części ojcowskiego majątku w powiecie łukowskim, a w 1815 r. zapisał na nim 3 000 złp. kaucji przy obejmowaniu stanowiska państwowego. Niewykluczone jednak, że w późniejszym okresie Mikołaj zdołał skumulować w swym ręku całość majątku.
Tutaj należy wyjaśnić, że Tchórzew-Rogale to fragment dawnego zaścianka Tchórzew Wielki (dziś Tchórzew, ok. Siedlec), zaś Ławki to dawny zaścianek, obecnie wieś o tej samej nazwie w gminie Łuków. Jako że były to wsie szlacheckie, Olędzcy byli dziedzicami nie całości dóbr, lecz swych „części” na zaścianku, tzw. „dziedzicami cząstkowymi”.

Olędzcy w armii Księstwa Warszawskiego i Królestwa Polskiego

Józef nie był jedynym wojakiem czasów Księstwa Warszawskiego z familii Olędzkich herbu Rawicz. Bronisław Gembarzewski w swoim spisie oficerów armii Księstwa Warszawskiego wymienia jego brata, Ignacego Olędzkiego. 
Ignacy odnotowany został w stopniu podporucznika, w 6 pułku piechoty galicyjsko francuskiej (ów pułk sformowany został w trakcie wojny 1809 r. w Zamościu; po wojnie otrzymał nowy numer i nazwę: 17 pułk piechoty Księstwa Warszawskiego). Wszystko wskazuje, że Ignacy wstąpił do wojska, jako ochotnik, wskutek patriotycznego porywu w roku 1809 i był to w jego życiu jedyny stricte wojskowy epizod - wystąpił z czynnej służby w styczniu 1810 r. Nie mam informacji, które świadczyłyby o tym, że wcześniej lub później służył w wojsku, np. w Legionach czy armii Królestwa Polskiego (chociaż w wojsku Królestwa Polskiego służyli jego młodsi bracia, zaś w Legionach znalazł się jeden przedstawiciel innej linii Olędzkich h. Rawicz). Ignacy po wystąpieniu z szeregów armii został - jak to się dziś ładnie mówi - cywilnym pracownikiem wojska, a ściślej - administracji wojskowej. Już po upadku Księstwa Warszawskiego, od 1815 r. był wojskowym dozorcą magazynu aprowizacyjnego (to stanowisko w XIX w. nie było równorzędne z dzisiejszym stanowiskiem dozorcy). Kolejny z braci Olędzkich - Teodor, na początku 1815 r. również wstąpił w szeregi oficjalistów Dyrekcji Żywności Wojska Polskiego - także objął stanowisko dozorcy wojskowego magazynu etapowego w Parczewie (był zdaje się dozorcą najniższej, 3 klasy). Józef – jak już nam wiadomo – już od 1810 r. rozpoczął pracę w sądownictwie.
Młodsi bracia Olędzcy - Antoni (ur. 1800 r.), Tomasz (ur. 1798 r.) i Emeryk (ur. 1801 r.) - być może kierując się wzorem starszych - zdecydowali się popróbować życia wojskowego. Jednak aby wstąpić do armii Księstwa byli zbyt młodzi, zatem wszyscy trzej rozpoczęli ją w 1 pułku strzelców pieszych Królestwa Polskiego. Emeryk i Tomasz otrzymali za zasługi złote krzyże Virtuti Militari w powstaniu listopadowym. 

*

W kontekście wiersza, historii rodziny Olędzkich, jak i późniejszych zawodowych osiągnięć Józefa Olędzkiego – uważam, że w 1809 r. faktycznie pełnił on ochotniczą służbę szeregowego (fizyliera) w 16 pułku piechoty Księstwa Warszawskiego. Przy czym trzeba wyjaśnić, że ze względu na podwójne nazewnictwo jednostek polskich w 1809 r. i brak precyzyjnych ustaleń w kwestii ich historii, mogą być problemy z identyfikacją oddziału, w którym służył nasz bohater.
Otóż podczas wojny polsko-austriackiej 1809 r. utworzono sześć nowych polskich (oficjalnie nazywanych galicyjsko-francuskimi) pułków piechoty. W tym - 4 i 5 pułk piechoty galicyjsko-francuskiej. 4 pułk pod dowództwem płk. Jakuba Kęszyckiego miał powstać w Wielkopolsce, zaś 5 pułk pod dowództwem ks. Konstantego Czartoryskiego, na terenach świeżo wyzwolonej Galicji Zachodniej. Nie jest do końca jasne kiedy 4 pułk gal.-franc. pod dowództwem płk. Kęszyckiego, zaczął nosić numer 16 (właśnie cytowana "Gazeta Korrespondenta...", jest widomym śladem, że numeru tego używano już – co najmniej - od lipca 1809 r.). Pod koniec 1809 r. oddział Kęszyckiego rozwiązano i przeniesiono żołnierzy do innych jednostek. Numer 16 otrzymał zaś dawny 5 pułk gal.-franc., dowodzony przez ks. Czartoryskiego. Józef Olędzki służył w 4/16 pułku piechoty, płk. Kęszyckiego. Po tej efemerycznej jednostce nie zachowały się chyba żadne materiały źródłowe, zatem – trudno będzie (delikatnie rzecz ujmując) potwierdzić lub obalić moje przypuszczenia bezsprzecznie.
Oczywiście powstaje tu wiele pytań. Po pierwsze - jakie były powody wstąpienia Józefa Olędzkiego do armii? Cóż - jedynym śladem jego intencji jest użyty w wierszu zwrot „z miłości ojczyzny”. W kontekście historii rodziny Olędzkich (i znanych mi historii żołnierzy-ochotników z 1809 r.) nie mam żadnych powodów aby wątpić w patriotyczne pobudki Józefa.
Kolejne pytanie - kiedy Olędzki zaciągnął się do wojska? Wydaje się, że zgłosił się do służby właśnie w początkach wojny polsko-austriackiej w 1809 r., zapewne w trakcie majowej ofensywy armii polskiej wyzwalającej Galicję Zachodnią. Gdyby brał udział we wcześniejszych działaniach zbrojnych (w Legionach, lub chociażby w walkach 1806-07 r. – dosłużyłby się stopnia wyższego niż ranga strzelca-fizyliera). Można się domyślać, że obaj bracia Olędzcy – Ignacy i Józef – wstąpili razem w szeregi armii Księstwa. Być może zamierzali służyć w jednym pułku, z jakiegoś jednak względu (brak miejsc?) znaleźli się w sąsiednich, świeżo formowanych pułkach „galicyjsko-francuskich”.
Kiedy Józef Olędzki opuścił armię Księstwa? Zapewne albo pod koniec 1809 r., albo (razem z bratem) w styczniu 1810 r. 
W jakich bitwach i potyczkach Józef Olędzki brał udział? Trudno w tej chwili orzec. W dniu 23 XI 1809 r. 4/16 pułk piechoty Kęszyckiego stanowił część brygady gen Niemojewskiego, która to brygada była częścią składową I Dywizji dowodzonej przez gen. Zajączka. Trudno dokładnie stwierdzić do jakiej dywizji należał pułk wcześniej, podczas działań wojennych 1809 r. Z całą pewnością Olędzki uczestniczył w marszu korpusu ks. Józefa Poniatowskiego na Kraków i w starciach, które miały miejsce od początku lipca 1809 r. do połowy tegoż miesiąca. Z treści wiersza wynika, że Józef „wąchał proch i był w ogniu”, walczył dzielnie, zapewne podczas starcia na bagnety odniósł ranę, lecz ostatecznie pokonał swego przeciwnika.

Woltyżer i grenadier 16 i 17 pułków piechoty
Księstwa Warszawskiego 

Wiersz

Jak świadczy oryginalny tytuł - wiersz został opublikowany w obozie pod Krakowem w 1809 r. Można zatem pokusić się o ustalenie choćby przybliżonej daty powstania utworu. Korpus polski podszedł pod Kraków 14 VII 1809 r., tego dnia jeszcze trwały drobniejsze potyczki, następnego dnia, o godzinie 6 rano książę Józef Poniatowski wjechał do miasta na czele wojska; walki były już zakończone. „Dodatek do Gazety Korespondenta...”, w którym zamieszczono - oprócz innych aktualnych sprawozdań z okoliczności zajęcia Krakowa - wiersz Olędzkiego ukazał się w dniu 12 VIII 1809 r. Ostatnie bieżące obwieszenie z Krakowa (rozkaz dzienny polskiego Sztabu Generalnego) w „Dodatku...” jest datowane na 6 VIII 1809 r. Wydaje się zatem, że wiersz powstał pomiędzy 15 VII a 6 VIII 1809 r., w okresie spokojnego stacjonowania oddziałów polskich w Krakowie i jego najbliższych okolicach. 
Warto zadać sobie pytanie czy wiersz Olędzkiego w „Dodatku do Gazety Korrespondenta...” jest pierwodrukiem tego utworu. „Gazeta Korrespondenta...” często posiłkowała się informacjami z innych czasopism. W przypadku działań wojennych 1809 r., w regionie krakowskim, źródłem informacji, na które powoływała się gazeta warszawska była (a jakże!) „Gazeta Krakowska”. Właśnie z niej pochodziła większość zamieszonych w 64 numerze „Gazety Koresspondenta...” i jej „Dodatku” „krakowskich” nowinek i informacji. Być może także wiersz Olędzkiego został opublikowany pierwotnie w „Gazecie Krakowskiej”. Kolejna rzecz do sprawdzenia. 
Przy okazji warto dodać, że niemało otworów rymowanych znalazło się w tym numerze Gazety! Bo i Oda w dzień uroczystości zawieszenia orłów francuskich w Lublinie (autorem był Kajetan Koźmian, jednak w „Gazecie...” Odę opublikowano anonimowo i bez tytułu) i dwa wiersze, tak samo zatytułowane: Na przybycie wojsk polskich do Krakowa, i wiersz Do obywateli Krakowa; wszystkie trzy podpisane pseudonimem "F.N.J." Już mi się nie chce sprawdzać kto zacz był. Ponoć "obywatel krakowski"...
Zresztą, inne numery „Gazety...” także pęczniały od rymotwórstwa różnego kalibru – i zdarzały się tu także wiersze pisane przez szeregowych żołnierzy. Ale to już chyba temat na kolejne wpisy...

*

Rymy wiersza - owszem całkiem zgrabne, jednakowoż zapyta czytelnik - czy każdy zestaw wersów rymowanych zasługuje na miano poezji? Czy to jeszcze "literackie"? Tu, na szczęście w sukurs przychodzi mi plejada znakomitych literaturoznawców, że wymienię tylko Stefanię Skwarczyńską, Juliusza Nowaka-Dłużewskiego i Edmunda Kotarskiego. Zacytuję tego ostatniego - "Każde dzieło sztuki (zarówno to "wielkie", jak i to "małe") jest wyrazicielem swych czasów, a każdy akt twórczy ma swoja rację bytu i jest cenny, jeśli realizuje go artysta świadomy celu i własnych umiejętności. [...] Utwór okolicznościowy skazany jest na banicję zasadniczo w jednym tylko przypadku: jeśli nie zdoła w miarę poprawnie wyrazić najistotniejszych treści współczesnej mu rzeczywistości".Czy Józef Olędzki wyrażał najistotniejsze treści współczesnej mu - i jego - rzeczywistości? Oczywiście, że tak. Wszyscy w Księstwie żyli wtedy sprawami konfliktu z potężnym sąsiadem-zaborcą, a co mogło być ważniejsze dla żołnierza-ochotnika niż pułkowa, znojna codzienność, którą chce znosić "aby się łono ojczyste wróciło". Trudno wątpić, że utwór jest szczery, a autor napisał go z autentycznej potrzeby podzielenia się z odbiorcą swymi odczuciami i nadziejami. I radością – nie zapominajmy, że utwór powstał już po zakończeniu zwycięskiej wojny (jedynej zwycięskiej dla Polaków w XIX w.!).

*

Co jest oczywiste - wiersz musiał być napisany przez osobę nie tylko dobrze władającą piórem ale też posiadającą jakieś umiejętności/aspiracje literackie. Sztuka pisania i czytania nie była znana - wbrew pozorom - nawet wszystkim oficerom armii Księstwa. Zaś wśród szeregowych znakomitą większość stanowili analfabeci. Wszak pułkownik Cyprian Godebski wyróżniał się i wybijał wysoko ponad swych - w większości przecież wykształconych - kolegów oficerów. A fizylier-rymopis (utrzymując oczywiście proporcje pomiędzy ich twórczością) - musiał być kimś zupełnie wyjątkowym! To jeden z głównych argumentów za zbieżnością osób Józefa Olędzkiego palestranta/hipotekariusza (żyjącego wszak "z pióra") i Józefa Olędzkiego, szeregowca/rymotwórcy.
Nie bez przyczyny wiersz zawiera wyraźne informacje o wykształceniu i wyższym statusie społecznym autora. Olędzki był dostatecznie świadom różnic pomiędzy sobą i obecnym otoczeniem. Autor opisuje sam siebie - przed rozpoczęciem służby wojskowej - jako człowieka nawykłego do wygody, wydawania poleceń, będącego dawniej „profesorem” (być może rzeczywiście uczył w jakiejś szkole, lub pełnił obowiązki prywatnego guwernera). Nowozaciężny wojak poświęcił jednak wszystkie wygody i dumę dla miłości ojczyzny. Można jednak między wierszami odczytać subtelne ślady rozczarowania – Józef mimo odwagi i odniesionej rany, nie otrzymał ani należnego odznaczenia, ani awansu (acz honorowo - nie prosił o żadne zaszczyty). Wszystko to faktycznie potwierdzałoby patriotyczne pobudki, ale też wyjaśniałoby brak zainteresowania kontynuacją kariery wojskowej i przejście w 1810 r. do tworzącego się sądownictwa nowopowstającego departamentu siedleckiego. Tutaj Józef awansował szybko, a ważne stanowiska (notariusza departamentowego i departamentowego konserwatora hipotek) które zajmował, były widomymi wyznacznikami jego zawodowej i społecznej pozycji.
Kto by jednak pomyślał, że Olędzcy, byli jedynymi potomkami niegdyś świetnego rodu, którzy w początkach XIX w. służyli jako zwykli żołnierze, podoficerowie lub niżsi oficerowie - ten się myli. Przypadków takich było więcej. Ze swoich badań znam jeszcze co najmniej dwóch podobnych Olędzkiemu gentelmanów – Józefa Skubę Pękosławskiego i Rocha Kicińskiego. Józef Skuba Pękosławski, potomek znakomitego małopolskiego rodu wojował jako huzar w 10 (lub 13 – nie do końca jasne) pułku huzarów Księstwa, zaś Roch Kiciński, bratanek hrabiego Brunona, sławnego dziennikarza i opozycjonisty czasów Królestwa Polskiego dosłużył się zaledwie podporucznikostwa w 4 pułku piechoty Księstwa Warszawskiego...
A syn Józefa Pękosławskiego, znany warszawski adwokat połowy XIX w. prowadził kronikę wrażeń z przeczytanych książek i... ale to chyba znów tematy na inną okazję. 

*

Poniżej – cały wiersz autorstwa Józefa Olędzkiego (w oryginale i z uwspółcześnioną pisownią):



Wiersz napisany w obozie pod Krakowem od Józefa Olędzkiego,
fizyliera pułku 16 kompani 4-tej

* * *

Kto wojsku służy, z miłości ojczyzny
Miłe mu dla niej poniesione blizny*
Na niedostatek nigdy się nie żali, 
Ani się przykrzy, by mu rangę dali.
Niesie karabin, słucha i kaprala,
Szanuje starszych, kocha ich, wychwala, 
Marsz po mil siedem spacerem nazywa, 
Bitwa z Niemcami, igraszką mu bywa!
Smakuje suchar pleśnią malowany, 
Od furiera piątego dnia dany, 
A chociaż dawniej szemrał na wygodę, 
Rad brudną pije dla ojczyzny wodę.
Co się wysypiał z rana i wieczora, 
Pierwszy się zrywa na rozkaz tambora.
I który przedtem przywykł rozkazywać, 
Nie jest mu przykro teraz wykonywać, 
A bywszy nawet dawniej Profesorem
Sam rad gotuje sobie groch z rosołem.
Bronić ojczyzny taka ma ochotę, 
Że nie uważa na głód, upał, słotę.
Mówi, że rana za krzyż złoty staje.
Śmierć za ojczyznę honor mu nadaje;
Wszystkie wypadki ponowić jest miło 
Aby się łono ojczyste wróciło. 

* Ranny w pierś prawą, zemścił się w dwójnasób na swym i ojczyzny nieprzyjacielu. 

  Słowniczek

-        fizylier - szeregowy strzelec w piechocie początków XIX w.
-        furier – stopień podoficerski w armii Księstwa Warszawskiego (pomiędzy kapralem a sierżantem).
-         tambor – dobosz, „rozkaz tambora” – to po prostu sygnał pobudki, ogłaszany w oddziale biciem w bębny. 


P.S. Artur zamierza opublikować ten tekst w wersji naukowej z pełnym aparatem naukowo/badawczym. Jeśli kto z kolegów historyków jest ciekaw detali - proszę o kontakt z jego autorem na Fejsiku.  

Stephen Hawking

STEPHEN HAWKING

* Oksford 8 I 1942     Cambridge 14 III 2018


Robert Konca


STEPHEN HAWKING


ten sparaliżowany facet na wózku
nie posiada muskułów Atlasa
a obejmuje umysłem wszechświat

przygląda mu się z każdej strony
z każdego teraz i kiedyś
jakby nagle odnalazł go w dłoni
i przypomniał sobie
że stał się prawdopodobieństwem Hawkinga
w chwili objawienia się pierwszego atomu

na syntezatorze mowy
komponuje melodię kosmologii
a polifoniczne ballady o świetle i czasie
niczym fugi Bacha
przenoszą słuchaczy do hiperprzestrzeni

kiedy opowiada o czarnej dziurze
wyobrażam sobie
jak odjeżdża swoim wehikułem
ku centrum galaktyki
i znika za horyzontem zdarzeń
po czym wyłania się z powrotem

w Trinity Hall
z oddechem innego świata
skroplonym na szkłach okularów

podważając aksjomaty równań
z czułością wprowadza nową niewiadomą
natchniony promieniowaniem tła
jak stary mistrz poezji
który hartuje ostrza metafor
w sekretnej pustce pomiędzy słowami


Tłumaczenie Iwony Cymerman/ translated by Iwona Cymerman:

Robert Konca


STEPHEN HAWKING


This paralyzed man in a wheelchair
does not have muscles of Atlas
yet embraces the universe with his mind

he looks at it from all sides
from every now and then
as if he had suddenly found it in his hand
and all at once remembered
that he had become a probability of Hawking
at the moment of revelation of the first atom

with a speech synthesizer
he composes a melody of cosmology
and the polyphonic ballads of light and time
move listeners to the hyperspace
like Bach's fugues

when he talks about a black hole
I imagine
that he drives away in his vehicle
toward the center of the galaxy
and disappears behind the event horizon
and then emerges
in Trinity Hall
with the breath of another world
condensed on his glasses

undermining axioms of equations
and inspired by radiation of the background
he introduces a new unknown with tenderness
as if an old master of poetry
hardened the metaphors' blades
in the secret emptiness between words


Stephen Hawking
za: http://www.rosbalt.ru/style/2016/11/29/1572682.html

*

Toccata i fuga  Jana Sebastiana Bacha, BWV 565. Karl Richter:

sobota, 3 marca 2018

Baśnie peryferyjne, cz. 4 / Peripheral tales, part 4

Robert Konca


BAŚNIE PERYFERYJNE, cz. 4



Któregoś dnia wiosną poszedłem przed szkołą na peryferia, w stronę ślepego toru. Wschodziło słońce. Z przyczepy wyszedł barczysty, siwowłosy starzec z niewielką, złotą trąbką. Idąc wzdłuż osady zaczął grać sygnał pobudki. Czasem przerywał i wołał: „Ludzie, obudźcie się! Wstaje nowy dzień”. Z okna jednego z domów odpowiedział mu zdenerwowany głos: „Won stąd, dziadu, z tą trąbą!”. Ale człowiek z trąbką nic sobie z tego nie robił i z uśmiechem obszedł całą osadę. Następnie wrócił pod swoją przyczepę, gdzie na niego czekałem. 
- Jan Horus jestem – przedstawił się, podając mi rękę – Co cię tu sprowadza, chłopcze? Jak się nazywasz? 
- Albert Rammstein – uścisnąłem jego krzepką dłoń – Zaraz muszę do szkoły, ale może pan wie, kto mieszka w tym wagonie? 
- Matka – odpowiedział. 
- Pana matka? 
- Nie tylko moja – spojrzał z czułością w stronę wagonu – Nie umiem ci tego dokładnie wytłumaczyć. Lepiej coś zagram – podniósł złoty instrument. Grał cicho, ledwie słyszalnie. Melodia zdawała się prosta, kilka tonów splatających się i rozplatających, które jednak raz usłyszane, zostają w umyśle na zawsze. Słuchałem w tamtych czasach bardzo dużo muzyki, zarówno klasycznej, jak rockowej i eksperymentalnej, jednak to, co grał pan Jan, nie było do niczego podobne, a zarazem wydawało mi się jakoś znajome. 
- Mocne! – rzekłem z uznaniem, gdy skończył – To pana kompozycja? 
- Nie sądzę – odparł zamyślony – Po prostu przepływała w powietrzu i ją pochwyciłem. 
- Niedawno schwytałem wiersz – jemu pierwszemu o tym powiedziałem – To, co pan schwytał, ma jakiś tytuł? 
- Tak: Temat Izydy... 
Na początku wakacji pojechałem z rodziną na wczasy (z Funduszu Wczasów Pracowniczych) nad morze. Na plaży działała jakaś amerykańska sekta. Wypadki ostatnich miesięcy zostawiły pewnie ślad na mojej twarzy, jakiś rys zadumy, czy wrażliwości, więc wydawałem się łatwą ofiarą. Amerykanie uczyli mnie od rana angielskiego, potem graliśmy jajowatą piłką w ten ich dziwny futbol. W przerwach mówili coś o kosmicznym mesjaszu, który zabierze swoich wyznawców na jakąś cudowną planetę. Dawali mi jakieś broszury odbite na powielaczu, z rysunkami statków kosmicznych i monumentalnych miast, nad którymi świeciły trzy słońca. Oczywiście zaczęło się typowe podczas werbunku do sekt bombardowanie miłością. Już drugiego dnia byłem best frend i w ogóle łonderful i emejzing. O zachodzie słońca do akcji wkraczała Lisa, blondwłosa dwudziestolatka, która bez zbędnych próśb już na pierwszym spotkaniu przedstawiła mi swoje niebagatelne argumenty. W koszu na peryferiach plaży bombardowała mnie miłością, najczęściej francuską, szepcząc czasem coś o tym kosmicznym mesjaszu. Aj-em-in-spejs-nał-Liza – wyjaśniałem jej wtedy cierpliwie, gdy udało mi się wyrównać oddech. Poddawałem się tym zabiegom z pokorą, bo dla piętnastolatka to były jednak atrakcje nie do pogardzenia. Oczywiście miałem w tyle tę całą gadkę o kosmicznym raju, zwłaszcza, że Wujek wspominał wiosną o przygotowaniach do rozpoczęcia programu kosmicznego. Kogoś, kto zrywał czereśnie z pokładu helikoptera i widział zakazane, wielkie otwory w miejscach, gdzie starczyłyby zwyczajne, i kogo do snu kołysało ciche wspomnienie Tematu Izydy, nie rusza takie nakładanie pseudo-mistycznego makaronu na uszy. Tak więc, mimo starań Lisy, a może i dzięki nim, prezentowałem stanowisko nieprzejednane, by nie powiedzieć – sztywne.



Zimowe drzewo

Jak to mówią pogodyni - zima w natarciu. Mróz i śnieg. W cieple kominka można poczytać Teda Hughesa: "okutane wojska [śniegu] maszerują przez całą noc, a kiedy budzimy się rano, wszystkie drogi są zablokowane, wszystkie wzgórza zdobyte, wszystkie farmy pod okupacją śniegu" (Ted Hughes, Śnieg i śnieg ze zbioru Pieśni czterech pór roku, tłum. Marek Obarski, Poznań 1995). Pozostańmy w nadziei, że najgorszy mróz już odszedł. 
Dziś, po raz drugi na blogu, wiersz "Zimný strom" Milana Rúfusa. Ostatnio opublikowałem tłumaczenie tegoż wiersza autorstwa Danuty Abramowicz (wpis Drzewo w zimie, tam też kompletny opis bibliograficzny oraz odsyłacze do tekstu źródłowego). 
Obecnie - przekład Roberta Koncy. Inne frazowanie, inna gra znaczeń, różnica detali i smaczków. Autorowi bloga przekład Roberta podoba się dużo bardziej. Czytelnikom - do oceny:

"Drzewo w zimie" ("Zimný strom")
ze zbioru wierszy Milana Rúfusa Básne
(Poezje, Bratysława 1988, s. 111)


Milan Rúfus


ZIMOWE DRZEWO
Przekład z języka słowackiego – Robert Konca 


Nagie i obolałe,
niemal jakby szło na ścięcie,
stoi
i wszystko puszcza płazem.
Wiatr i deszcz.
Jak woda po wardze
ślizgają się po nim dni i nie otworzy
nikomu drzwi milczący banita.

I tylko wewnątrz, za roletą,
przy białej świecy łyka,
żyje po swojemu, wróży z dni.
I nawet cień, zwykły cień
na zasłonie nie zdradzi
siedzącego w milczeniu.

2022. Nowy początek

Długo nic się tu nie działo. Najwyższy czas to zmienić. Zaczynam od wiersza na Nowy Rok i z nadzieją wracam do działania. Arur Rogalski *** ...