wtorek, 6 lutego 2018

Baśnie peryferyjne, cz. 3 / Peripheral tales, part 3

Robert Konca


BAŚNIE PERYFERYJNE, cz. 3


Parę kilometrów na północ od baru zobaczyłem samotne wzgórze wznoszące się kilkadziesiąt metrów ponad okolicznymi lasami. Namawiałem Wujka, żebyśmy tam zaraz pojechali, ale on zdecydowanie odmówił, patrząc z niepokojem w stronę wzgórza. Powiedział, że tam się nie chodzi. Dlaczego, zapytałem. Bo tam coś żyje, odparł. Załadował skrzynkę Łomżyńskiego na skuter i ruszyliśmy z powrotem do domu. Wszędzie coś żyje, pomyślałem filozoficznie, a zarazem fizjologicznie. Miałem już plan. Uważnie obserwowałem, jak Wujek kieruje skuterem, a na śnieżnych polach niedaleko domu dał mi poprowadzić. Prosta sprawa, łatwiejsza niż kierowanie traktorem, które opanowałem już w zeszłym roku na tyle dobrze, że samodzielnie wykonywałem niektóre prace polowe. Od momentu, gdy zobaczyłem wzgórze, byłem jak zahipnotyzowany; byłem pod jego wpływem i natchnieniem. A poza tym, według moich wyliczeń, z nagiego szczytu wzgórza powinien być widoczny na wschodzie ślepy tor i wagon. Może w istocie to wagon mnie przyciągał, wabił mnie jedną z okrężnych dróg. Następnego dnia, pod pretekstem krótkiej przejażdżki, odpaliłem skuter i ruszyłem na północ, wyposażony w radziecką lornetkę. W czapce z nausznikami pożyczonej od Dziadka i z lornetką wiszącą na szyi wyglądałem na tyle zawodowo, że, gdy mijałem sąsiada, który był milicjantem, ten stanął na baczność i zasalutował. Po kilku minutach szalonej jazdy minąłem bar, przejechałem na drugą stronę szosy i zagłębiłem się w las. Tu zaczęły się kłopoty, bo nie zauważyłem żadnej leśnej drogi czy choćby ścieżki. Rzeczywiście chyba nikt od dawna się tu nie zapuszczał. Musiałem bardzo zwolnić, ale na szczęście miejscami las nie był gęsty i dało się jakoś jechać. Między gałęziami drzew widziałem zbliżające się wzgórze. Gdy wreszcie do niego dojechałem, okazało się bardziej strome, niż myślałem. 




Wyłączyłem silnik i postanowiłem zostawić skuter na dole, a na szczyt wejść piechotą. Przez chwilę nasłuchiwałem, ale panowała doskonała cisza. Rozejrzałem się dookoła, lecz na śniegu nie było żadnych śladów ludzkich czy zwierzęcych. „Tam coś żyje” – w pamięci miałem kategoryczny głos Wujka. Las jak las, wzgórze jak wzgórze, nic nadzwyczajnego. Może tylko jakieś mgliste uczucie odosobnienia, peryferyjności całej okolicy. Ale to przecież lubiłem. Ze spokojem ruszyłem więc pod górę. Było ślisko, ale po kilku minutach stanąłem na bezleśnym szczycie zwieńczonym kilkumetrowym głazem narzutowym i rozejrzałem się po okolicy. Tak jak się spodziewałem, jakieś dwa kilometry na wschód znajdował się widoczny gołym okiem wagon. Przez lornetkę widziałem nawet ten jeden szczególny przedział; w szarości zimowego dnia zauważyłem w jego oknie białe światło. W pobliżu wagonu dostrzegłem przyczepę kempingową; wokół niej krzątał się krzepki starzec z długimi, siwymi włosami spływającymi spod kapelusza. Niedaleko przyczepy była osada składająca się z kilkunastu domów jednorodzinnych, z kominów unosiły się strużki dymu. I wtedy poczułem pod stopami delikatną wibrację, jakby wzgórze lekko zadrżało.




Zbliżyłem się do głazu, na którym wyryty był znak: dziwne, ukośne strzałki zamknięte w okręgu. Znak musiał być bardzo stary i przypominał wyblakłą pieczęć, z której wyparował prawie cały tusz, albo krew. Obchodząc głaz o mało co nie wpadłem do otworu ziejącego po drugiej stronie kamienia. Miał co najmniej pięć metrów średnicy i unosiła się z niego woń stęchlizny i jeszcze czegoś, co obudziło we mnie pierwsze niepokojące spekulacje. Pomyślałem, że olbrzymi kamień wcześniej prawdopodobnie szczelnie zakrywał ten otwór, ale nagle został odsunięty. Wzgórze znowu się poruszyło, tym razem silniej. Coś tu jednak żyło, i to coś bardzo dużego i chyba właśnie zamierzało się wydostać na powierzchnię. Zanim zacząłem schodzić, spojrzałem jeszcze na wschód, w kierunku wagonu; był cały spowity białym światłem. Po kilku krokach w dół usłyszałem od strony otworu potężny świst i jakiś ryk o skrajnie niskich częstotliwościach. Postanowiłem więc zjechać na tyłku. Aby do skutera, aby do skutera – powtarzałem jak mantrę, jadąc w dół po drżącym w konwulsjach zboczu. Gdy dopadłem do maszyny, nagle ściemniło się, jakby coś zasłoniło niebo. I wtedy ze wschodu nadleciał biały promień, ścinając parę drzew i znowu usłyszałem ten basowy ryk gdzieś nad sobą, niepokojąco blisko, ale po chwili zamilkł. Nie odwracając się odpaliłem skuter i ruszyłem przez las. Parę razy zgubiłem kierunek, ale wreszcie między drzewami zauważyłem szosę. Zgasiłem silnik i nasłuchiwałem w napięciu, jednak panowała cisza. Dopiero teraz dopadł mnie lęk i minęło trochę czasu, zanim ruszyłem dalej, do baru. Zaschło mi w gardle i czułem się tak zmęczony, jakbym cały dzień nosił wiadra z paszą dla kurczaków. Tak też chyba wyglądałem, bo gdy tylko wszedłem do baru, właściciel (wtedy mówiło się: ajent) bez słowa podał mi butelkę piwa. I tak, w wieku piętnastu lat, wypiłem swoje pierwsze piwo. Później, stojąc na parkingu przed barem, patrzyłem przez lornetkę, której jakimś cudem nie zgubiłem, na wzgórze. Całe zbocze było potwornie zryte, jakby pracowały tam ratraki kierowane przez pijanych operatorów. Coś tam żyje...





cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

2022. Nowy początek

Długo nic się tu nie działo. Najwyższy czas to zmienić. Zaczynam od wiersza na Nowy Rok i z nadzieją wracam do działania. Arur Rogalski *** ...